Zero no Tsukaima wersja polska Tom 2 Rozdział 6

From Baka-Tsuki
Revision as of 23:24, 28 November 2009 by Egaro (talk | contribs)
Jump to navigation Jump to search

Rozdział 6 – Biały kraj

Po upewnieniu się, że Saito i kompania pobiegli, Kirche rozkazała Guichemu – A więc, teraz zaczynamy. Guiche, gdzieś w kuchni jest garnek napełniony olejem, prawda?

– Masz na myśli te garnki do smażenia?

– Taa. Niech twoje golemy je przyniosą.

– Nie ma sprawy.

Guiche ukryty za stołem, machnął swoją różą, która była jego różdżką. Płatki spłynęły wolno i z ziemi wykiełkowali żeńscy wojownicy z brązu. Golemy skierowały się do kuchni, chociaż zostały w nie wycelowane strzały.

Stalowe groty zagłębiły się w miękką miedź, powodując drżenie posągów. Guiche zaśmiał się, ponieważ w końcu posągi dotarły do kuchni za ladę i podniosły garnek do smażenia.

– Czy możesz rzucić to w wejściu? – mówiąc, Kirche nakładała makijaż patrząc w lusterko.

– Teraz robisz makijaż? – powiedział Guiche ze wstrząśniętym wyrazem twarzy, ale jednak rozkazując swoim posągom rzucić garnek u wejścia, jak mu powiedziano.

Kirche machnęła swoją różdżką i wstała.

– Ponieważ sztuka właśnie ma się zacząć, a jeśli grająca główna rolę kobiecą nie ma makijażu...

Machnęła swoją różdżką w olej, rozpryskując go w powietrze.

– ...to mogłoby to być żenujące?

Czary Kirche zapaliły olej, rozpraszając płomienie po całej Świątyni Bogów i robiąc głośny hałas. W jednej chwili, grupa najemników, kiedyś zdecydowanych na parcie naprzód, wycofała się z nagłego ognia.

Kirche uwodzicielsko zaśpiewał zaklęcie, machając swoją różdżką ponownie. Płomienie gorzały nawet gwałtowniej, rozprzestrzeniając się ku najemnikom u wejścia, okrywając ich i zmuszając do tarzania się w bólu. Kirche stanęła i elegancko machnęła włosami, przed podniesieniem różdżki. Pomimo że wszystkie strzały poleciały do niej, magiczny wiatr Tabithy odparował je.

– Kochani nieznani najemnicy, pomimo że nie mam pojęcia, dlaczego nas atakujecie – Kirche uśmiechnęła się i ukłoniła w deszczu strzał – proszę pozwólcie mi, Kirche Żarliwej, łaskawie być waszym przeciwnikiem!



Siedząc na ramieniu swojego olbrzymiego ziemnego golema, Fouquet ugryzł swoją wargę w irytacji. Grupa, której właśnie rozkazała zaatakować, natychmiast wróciła w zamieszaniu po zostaniu otoczonym ogniem. Obróciła się do zamaskowanego szlachcica w kapturze, siedzącego przy niej – Geez, robienie zamieszanie tylko z powodu tego poziomu ognia... wynajęte ręce nie są już niezawodne.

– W każdym razie, dość tego.

– Ale nie możesz w ten sposób ich pobić!

– Jest dobrze, nawet jeżeli nie mogą. Wszystko co mają do roboty, to rozdzielenie ich.

– Nawet jeśli tak mówisz, nie pozwolę temu pójść tak dalej. Zniosłam tak dużo upokorzenia przez nich.

Człowiek w kapturze nie odpowiedział, za to wstając, jakby nie słyszał niczego powiedział do Fouquetem – Dobrze, ja ścigam dziewczynę Vallière.

– To co ja mam robić? – odpowiedziała w szoku Fouquet.

– Cokolwiek chcesz. Spal lub ugotuj resztę, cokolwiek. Spotkamy się w tej, co zwykle restauracji. Beztrosko zeskoczył z ramienia golema, znikając w ciemności jak nocny wiatr, miękki i mrożący.

– Geez... co za niefrasobliwy facet. Mógł nie mówić mi niczego o czym myśli – Fouquet mówił cicho, ze wstrętem.

Od ludzi poniżej dochodziły jęki. Silne wiatry nadciągnęły z wnętrza świątyni, rozprzestrzeniając i wzmacniając gwałtowne płomienie. Nawet łucznicy ukrywający się w ciemnościach poczuli oparzenia.

Fouquet wykrzyknęła pod siebie – Cholera, dość tego! Wszyscy jesteście nieprzydatni! Zejdźcie mi z drogi! – golem uniósł się z ogłuszającym hałasem i szedł w kierunku wejścia, ciągnąc pięści w miarę postępowania.



Kirche i Tabitha sterowały płomieniami w sali, mocno dręcząc najemników na zewnątrz. Grupa łuczników na zewnątrz również uciekła z ognia rozprzestrzenianego przez wiatr Tabithy, porzucając swoje łuki.

– Ohhhhohohohoho! Oho! Ohohoho! – Kirche śmiała się zwycięsko.– Widzicie? Dostajecie teraz? Siła moich płomieni! Jeśli nie chcecie dostać oparzeń, lepiej uciekajcie teraz do domu! Ahahaha!

– Dobra, teraz moja kolej! – po pojawieniu się nie w porę, właśnie gdy Guiche wymierzał w wycofujących się wrogów, pośrodku luki płomieni, swoim zaklęciem „Valkyrie”...

W głośnym, ogłuszającym hałasie, wejście i okolica zniknęły.

– Eh?

Z unoszącego się kurzu wyszedł olbrzymi golem i z łatwością wykopnął posągi Guichego.

– Oh, zapomniałam. Ta awanturnicza panienka wciąż tu jest. – powiedziała cicho Kirche, wystawiając swój język.

– Nie bądź zbyt arogancka, dziecko! Wykończę cię! – stojąc na ramieniu swojego golema, krzyknęła w gniewie Fouquet.

– Co teraz zrobimy? – Kirche odwróciła się do Tabithy. Jej przyjaciółka rozłożyła obie ręce i potrząsnęła głową.

Guiche rzucił jedno spojrzenie na olbrzymiego golema i pogrążył się w gorącej panice, krzycząc

– Wszyscy! Atakować! Mówię, ATAKOWAĆ! Teraz czas, aby zobaczyli ducha wszystkich arystokratów Tristainian! Patrz na mnie ojcze! Guiche stanie się mężczyzną!

Tabitha podcięła mu nogi swoją laską, posyłając go na ziemię.

– Co robisz?! Pozwól mi być mężczyzną! W imieniu Jej Królewskiej Mości Księżniczki, pozwól mej róży tu uschnąć!

– W porządku, umówiliśmy się by odejść.

– Nie! Nie ucieknę!

– ...wiesz, jesteś dokładnie typem, który zginąłby w jakiejkolwiek bitwy jako pierwszy.

Tabitha patrzyła na zbliżającego się golema i nagle wydawało się, że wpadła na pomysłu. Następnie pociągnęła za rękaw Guicha.

– Co?

– Róża. – Tabitha wskazała na imitację róży Guiche, wykonując przy tym ruch falowy. – Dużo. Płatków.

– Co chcesz od tych płatków?! – krzyknął Guiche, tylko po to aby Kirche pociągnęła jego ucho.

– Po prostu rób to, co Tabitha mówi!

Guiche machnął w irytacji swoją różaną różdżką, posyłając duże ilości płatków w powietrze. Tabitha zaśpiewała zaklęcie. Kierowane jej wiatrem, płatki wbiły się w golema.

– I co wbite płatki w ogóle zrobią golemowi?! Z pewnością to jest ładne! – krzyknął za siebie Guiche.

Tabitha zwięźle rozkazała mu – Alchemia.

Na ramieniu golema, Fouquet widząc swoje dzieło ze wbitymi wszędzie płatkami, denerwująco poskarżyła się – Co to jest? Prezent? Nie odpuszczę, nawet jeżeli udekorowaliście mojego golema płatkami!

Golem podniósł pięść i jednym ciosem rozwalił stół, który osłaniał Kirche, Tabithe i Guiche.

W tym momencie, wszystkie splątane płatki zmieniły się w płyn. Uniósł się zapach oleju. Jako mistrz elementu „ziemi”, Fouquet natychmiast uświadomił sobie powód. Zaklęcie znane jako „Alchemia”. Oni właśnie użyli „Alchemii” by zamienić płatki na golemie w olej.

Za późno zdała sobie sprawę, że coś było nie tak. Kula ognista Kirche już leciała w kierunku jej golema.

W jednej chwili, olbrzymi golem został pokryty ogniem. Nieumiejący wytrzymać gorąca i płomieni, golem padł na kolana.

Widząc swojego pracodawcę w przegrywającej pozycji, najemnicy umknęli jak pająki. Kirche, Tabitha i Guiche trzymali się za ręce w radości.

– Zrobiliśmy to! Wygraliśmy!

– Ja... wygrałem alchemią! Ojcze! Wasza królewska Mość! Guiche zatryumfował!

– To wszystko przez plan Tabithy! – Kirche szturchnęła głowę Guiche.

Szkaradna Fouquet stanęła przed spalonym golemem. – J... jak śmialiście... pobić mnie, Fouquet, dwa razy, magią ziemi...

Wyglądała smętnie. Z jej długimi, pięknymi spalonymi włosami, jej szatami z powypalanymi wszędzie dziurami i jej twarzą osmaloną na ciemno, piękno opuściło ją.

– Aha, ależ śliczny makijaż masz na sobie. Wiesz pani, ten ciężki makijaż jakoś ci odpowiada! Mam na myśli... jesteś już całkiem stara! – Gdy Kirche skończyła, machnęła swoją różdżką w Fouquet. Jednakże, wydawało się, że wyczerpała swoją energię wszystkimi zaklęciami, których użyła walczą. Nagle, mały, słaby płomień wyleciał i zniknął natychmiast.

– Co!? Tylko tyle? – Kirche podrapała swoją głowę.

Tabitha i Guiche wydawali się wywoływać taki sam efekt. Ale nie Fouquet. Nie próbowała żadnych zaklęć i po prostu ruszyła prosto na nich.

– Nazwać mnie starą?! Dziewczyno, mam jedynie 23 lata! – Fouquet zacisnęła swoje pięści i uderzyła nimi w Kirche, która bez wahania wzięła odwet mniej więcej w taki sam sposób. Zatem obie walczyły całkowicie w niepodobnie do siebie.

Tabitha siadła i z całkowitym brakiem zainteresowania walką przed nią, zaczęła czytanie. Guiche obserwował dwie piękne, walczące kobiety, z umiarkowanym rumieńcem na twarzy. Wyglądał na obojętnego, że jego ubranie jest w całkowitym nieładzie.

Patrząc z dala, najemnicy zaczęli się zakładać.



Ponieważ Kirche i Fouquet biły się, Saito i kompania pobiegli do portu drogą oświetloną przez jasny księżyc. Wardes podbiegł do długich schodów pewnego budynku i zaczął wchodzić w górę nich.

– Nie kierujemy się w stronę jakiegoś „portu”? Dlaczego wspinamy się na wzgórze? – zapytał Saito. Wardes nie odpowiedział.

Po wdrapywaniu się na długie schody, wyszli na małe wzgórze. Widząc wszystko przed sobą, Saito sapnął.

Było tam olbrzymie drzewo, rozkładające się na wszystkie strony. Miało wielkość góry. Jak wysokie było? Noc przykryła jego szczyt, ale miało znaczną wysokość. Saito patrzył na nie jakby to była Tokyo Tower.

A następnie... po bliższym przyjrzenie się, pomiędzy gałęziami, drzewo wydawało się trzymać coś jeszcze większego. Olbrzymi owoc? Był w błędzie. To był statek. To wyglądało jak sterowiec, wbity między drzewa.

– To jest „port”? I... to jest „statek”? zapytał wstrząśnięty Saito.

Louise odpowiedziała ze zdziwieniem. – Taa... nie jest tak w twoim świecie?

– W moim świecie, porty i statki stoją na wodzie.

– Jeśli są statki, które żeglują po wodzie, są i statki, które żeglują w powietrzu – powiedziała rzeczowo Louise.

Wardes pobiegł do korzeni drzewa, które były duże i przestronne jak hol drapacza chmur. Prawdopodobnie odkopali środek zwiędłego drzewa aby to zrobić.

To była noc więc nie mogli zobaczyć nikogo. Między każdą kondygnacją schodów były metalowe panele, z jakiegoś rodzaju pismem na nich. Może znaki stacji albo co takiego, pomyślał Saito.

Wardes zaczął wchodzić po schodach przed nim.

Jedna kondygnacja drewnianych schodów była połączona z inną. Były tam rusztowania i na nich podparcia, ale wciąż wyglądały niepokojąco niebezpiecznie. Można było zobaczyć światła La Rochelle w przerwach między każdą kondygnacją schodów.

W przerwie na odpoczynek, w połowie drogi, Saito usłyszało kroki za sobą. Odwrócił się a cień skoczył, przelatując nad nim i lądując przed Louise.

To był biało zamaskowany człowiek z golema Fouquet.

Saito wyciągnął swój miecz i krzyknął – LOUISE!

Louise odwróciła się. W następnej chwili, człowiek uniósł ją w górę.

– Ahhhh-----! – krzyczała Louise. Saito podniósł swój miecz. Jeśli po prostu rozetnę go, uderzę Louise. Człowiek niósł Louise i skoczył całkiem jak cyrkowiec, jego ciało poruszało się jak chciał.

Saito stał spokojnie. Obok niego, Wardes machnął swoją laską. Zamaskowany człowiek, podobnie jak Saito jakiś czas temu, został porwany uderzeniem powietrznego młota Wardesa i puścił Louise. Złapał się podparcia, ale Louise spadła w kierunku ziemi.

W jednej chwili, Wardes wyskoczył z platformy i zanurkował ku Louise jak perkoz. Dogonił i niosąc ją płynął w powietrzu.

Zamaskowany człowiek zwinął się, wskoczył na platformę i stanął naprzeciw Saito. Jego budowa ciała nie była specjalnie inna niż Wardesa. Wyciągnął laskę zza swojego pasa. To była czarna laska.

Po upewnieniu się, że Louise była bezpieczna, Saito zaczął pilnowanie, pamiętając swoją walkę przeciw Wardesowi. Machanie mieczem wokół jest zdecydowanie niebezpieczne, ale nie mógł przewidzieć, jakich czarów jego przeciwnik użyłby przeciwko niemu. Człowiek machnął swoją laską. Powietrze nad nim zaczęło się ochładzać. Zamarzające powietrza podrażnił skórę Saita. Co on robi?

Człowiek kontynuował recytowanie zaklęcia. Saito podniósł swój miecz, ale Derflinger krzyknął – pilnuj, partnerze! Jak tylko Saito stanął na warcie, powietrze się zatrzęsło. Powstało pęknięcie. Piorun wydobył się z człowieka i uderzył bezpośrednio w Saita.

– Chmura Błyskawicy! – wykrzyknął Derflinger, rozpoznając zaklęcie. Silny prąd przeszedł przez ciało Saita i spadł on z platformy.

– Gaaaahhh---! – Saito krzyczał z bólu. Swój lewy nadgarstek czuł się jakby został przypieczony i spalony dotknięciem żelaza rozgrzanego do czerwoności. Prąd zostawiał ślady, paląc jego ubranie. Zasłabł z bólu i przerażenia.

Wardes, trzymając Louise, wyrecytował zaklęcie „Lot”, bezpiecznie sprowadzając Saita na ziemię

– SAITO! – Louise krzyknęła, oglądając upadek swojego chowańca. Wardes przygryzł swoją wargę, skierował się ku zamaskowanemu człowiekowi i machnął laską. To był powietrzny młot. Powietrze wokół niego zestaliło się w niewidoczne bloki, uderzając zamaskowanego człowieka. Spadł on z platformy ku ziemi.

Louise wyrwała się z uścisku Wardesa i pobiegła do Saito. Rana od prądu dalej paliła jego lewą rękę, w której trzymał swój miecz, od rękawa do łokcia. Jak oszalała, przystawiła swoje ucho do jego klatki piersiowej. Serce biło i odetchnęła z ulgą. Przyjął bardzo silny prąd, ale wydawał się przetrwać, jęcząc z bólu.

Saito otworzył swoje oczy i z bólem wstał.

– C-co... ten facet... ale, to boli... gah!

Derflinger mówił z zaniepokojeniem – to była „Chmura Błyskawicy”. Bardzo silny czar wiatru. Jak dla mnie, ten facet wyglądał na eksperta.

– Ah! Ugh! – twarz Saita wykrzywiła się w bólu.

Wardes spojrzał na stan Saita.

– Ale miał szczęście, że przeżył tylko ze zranionym nadgarstkiem. To zaklęcie zazwyczaj zabija. Hmm... wygląda jakby twój miecz zneutralizował część prądu, ale nie jestem pewny dlaczego. Czy miecz nie jest zrobiony z metalu?

– Nie mam pojęcia. Zapomniałem – odpowiedział Derflinger.

– Inteligentny miecz, hah. Rzadka rzecz.

Saito ugryzł mocno swoją wargę. Jego zraniony nadgarstek bolał, ale fakt, że nie mógł zrobić nic by chronić Louise bolał bardziej. Dodatkowo pozwolił Wardesowi ukraść całe widowisko. Nie mógł już więcej pozwolić Louise patrzeć na siebie tak jak teraz. Ledwie wstał i schował Derflingera do pochwy.

– Chodźmy. To nie ma teraz znaczenia.



Za ostatnią kondygnacją schodów była gałąź. Na tej gałęzi, statek... po prostu był tam zakotwiczony. Kształt jego bardziej przypominał jacht, może by pozwolić mu lecieć. Po bokach były skrzydła. Ze statku zwisało któż wie ile lin, wszystkie przywiązane do gałęzi. Konar na której stali dochodził aż do pokładu. Wkroczyli na niego a marynarz śpiący na pokładzie uniósł się – Hej wy! Co robicie?!

– Gdzie jest kapitan?

– Śpi. Wróćcie rano – człowiek odpowiedział chłodno, po pijanemu i pił ze swojej butelki rum.

Wardes nie odpowiedział i cofnął swoją laskę – Chcesz by arystokrata powtórzył co właśnie powiedział? Rzekłem, sprowadź kapitana!

– A-arystkorata!! – marynarz wstał niezwłocznie i pobiegł do kwatery kapitana.

Po chwili, przywiódł zaspanego, około pięćdziesięcioletniego człowieka w kapeluszu. Wydawał się kapitanem.

– Czego chcecie? – Patrzył na Wardes podejrzliwie.

– Dowódca Straży Magicznej Jej Królewskiej Mości, kapitan Wardes.

Kapitan wytrzeszczył oczy i przeszedł na bardziej formalne słowa po rozpoznaniu w nim arystokraty dużego kalibru. – Oh, uh... więc, jakie usługi może ten statek wyświadczyć dla ciebie.

– Zabierz nas do Albionu. Odpływaj natychmiast.

– Szaleństwo!

– To z rozkazu Jej Królewskiej Mości. Zamierzasz sprzeciwić się Dworowi Królewskiemu?

– Nie wiem, po co zmierzacie do Albionu, ale do rana nie możemy wyruszyć!

– Dlaczego?

– Albion jest najbliżej Tristain rano! Nie mamy dość kamieni wiatru, by dostać się tam stąd natychmiast.

– Kamienie wiatru? – spytał Saito.

Kapitan obdarzył go spojrzeniem „nie wiesz co to jest kamień wiatru?” i odpowiedział – Kamienie, które magazynują czary wiatru. Ten statek nie może bez nich lecieć.

Następnie odwrócił się do Wardes – Ekscelencjo! ten statek ma w magazynie dość kamieni wiatru na podróż najkrótszą trasą do Albionu. Jeśli będziemy mieć więcej, moglibyśmy wyjść wcześniej. Ale teraz nie możemy wyruszyć. Wycofamy się z nieba w połowie drogi.

– Dorobię jakkolwiek dużo brakuje w kamieniach wiatru. Jestem magiem wiatru o sile kwadratu.

Kapitan i jego marynarze popatrzyli na siebie. Wtedy kapitan odwrócił się do Wardesa i kiwnął głową.

– W takim razie świetne. Jednak, będziesz musiał zapłacić.

– Co jest ładunkiem?

– Siarka. Teraz jest warta swojej wagi w złocie. Arystokraci podnieśli cenę w obawie o bezpieczeństwo. By to mieć, konieczne są proch i elementy ognia.

– Sprzedaj to wszystko mnie w tej cenie.

Kapitan kiwnął głową, może z pokrętnym uśmiechem. Z załatwioną umową, kapitan wydawał rozkaz za rozkazem.

– Opuścić port! Rozwiązać kotwice! Wypływać!

Marynarze wykonywali rozkazy, przez cały czas narzekając, umiejętnie usuwając sznury z gałęzi, wspinając się do zabezpieczających lin po obu stronach i opuszczając żagle. Bez więzów, statek nagle zatonął, a następnie uniósł się jeszcze raz z siłą kamieni wiatru.

– Kiedy możemy dotrzeć do Albionu? – zapytał Wardes.

– Przybędziemy do Portu Scarborough jutro w południe – odpowiedział kapitan.

Saito patrzył na ziemię od strony portu. „Port” można było dostrzec między olbrzymimi gałęziami drzewa. Światła La Rochelle szybko przygasły w ciemności. Wydawało się, że podróżowali raczej szybko. Louise zbliżyła się do Saito i położyła rękę na jego ramieniu.

– Saito, dobrze z tobą? – patrzyła na niego z niepokojem.

– Nie dotykaj mnie – odepchnął jej rękę. Twarz Louise zaczerwieniła się.

– Co?! A ja martwiłam się o ciebie! – Louise oszalała zauważywszy, że Saito nawet nie spojrzał na nią. „A ja cały czas martwiłam się o ciebie... co jest z tym nastawieniem?” pomyślała.

Saito był przygnębiony. Nie mógł zrobić nic, gdy Louise była zabierana przez biało-zamaskowanego człowieka. Nie mógł stanąć naprzeciw niej. Pamiętał co Wardes powiedział mu parę dni temu „innymi słowy, nie jesteś w stanie chronić Louise”.

Czy tak jest? Zatopił się w myślach.

Wardes podszedł do nich.

– Z tego, co słyszałem od kapitana, Królewskie Wojsko Albionu zostało całkowicie otoczone koło Newcastle i toczy ciężką bitwę.

Louise, wyraźnie wystraszona zapytała – Co z księciem Walesem?

Wardes potrząsnął swoją głową – Nie jestem pewny. Wydaje się żyć...

– Czekaj... czy port nie jest całkowicie opanowany przez buntowników?

– Tak.

– A więc jak możemy skontaktować się z rodziną królewską?

– Będziemy musieć po prostu wywalczyć dla nas wyjście. To zabierze tylko dzień jazdy konno ze Scarborough do Newcastle.

– Walczyć z buntownikami?

– Racja. To jest jedyny wybór, jaki mamy. Myślę, że oni nie mogą naprawdę otwarcie zaatakować Tristainskiego arystokratę. Będziemy musieli znaleźć okazję by uciec od nich i udać się prosto do Newcastle. Wszystko, o czym musimy potem pomyśleć, to jazda konna w ciemności.

Louise z niepokojem kiwnęła głową i zapytała – mówiąc o tym, Wardes, gdzie jest twój gryf?

Wardes uśmiechnął się. Wychylił się z lewej burty i zagwizdał. Z prawej poniżej statku doleciał dźwięk skrzydeł gryfa. Wylądował na pokładzie, strasząc jakichś z marynarzy.

– Czy nie możemy po prostu dotrzeć do Albionu na gryfie, zamiast na statku? – zapytał Saito.

– To nie smok. Nie może latać tak daleko – odpowiedziała Louise

Saito usiadło obok masztu i zamknął oczy. Wygląda na to, że wkrótce będziemy w niebezpieczeństwie. No dobrze... Teraz zasnę, pomyślał. Z rozmową pomiędzy Louise i Wardesem jak kołysanką, usnął.



Saita obudziły marynarskie hałasy, oślepiające światło i jaskrawoniebieskie niebo przed nim. Patrząc w dół statku, mógł zobaczyć przepływające chmury. Statek żeglował prosto ponad nimi.

– Albion w zasięgu wzroku! – ryknął obserwator.

Saito przetarł swoje śpiące oczy i spojrzał w dół jeszcze raz. Wszystko, co tam było to chmury. Ziemia nie widać było nigdzie.

Louise, która wydawała się spać przy nim wstała.

– Nie widzę nigdzie ziemi – poskarżył się Saito.

– Tam? – wskazała w kierunku nieba.

– Huh? – podążył wzrokiem w kierunku gdzie wskazała i sapnął wstrząśnięty. Olbrzymi... tak, nic innego, tylko olbrzymi widok ukazał się jego oczom.

Pomiędzy chmurami mógł zobaczyć ciemną ziemię. Kontynuowała ona rozwijanie się przed nimi. Góry rzeźbiły krajobraz, a rzeki płynęły w dół nich.

Pomiędzy chmurami mógł zobaczyć ciemną ziemię

– To cię przeraziło? – zapytała go Louise.

– Ah... Ja... nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego – gdy stał gapiąc się jego szczęka opadła.

– Albion, pływająca wyspa. Pływa w powietrzu, w ten sposób, zazwyczaj ponad oceanami. Jednakże przechodzi ponad kontynentem Halkeginii kilka razy każdego miesiąca. Jest mniej więcej wielkości Tristain i jest nazywany „Białym Krajem”.

– Dlaczego „Biały Kraj” ?

Louise wskazała w kierunku wyspy.

– Woda z rzek wypływa z wyspy w powietrze i robiąc to staje się białą mgłą, przykrywając dolną część wyspy. Mgła zmienia się w chmury, które dają Halkeginii jej opady – wyjaśniła Louise.

Obserwator wykrzyczał ponownie – Statek zbliża się z prawej strony!

Saito popatrzył w tę stronę. Statek, jak powiedział, zbliżał się i był wielokrotnie większy niż ten, na którym byli. Armaty wysunęły się z dziur na jego lewej burcie.

– Ach... oni nawet mają armaty – Saito wypowiedział swoje myśli.

Louise zmarszczyła brwi.


– Niedobrze. Buntownik... albo szlachecki statek? – Z tyłu pokład, Wardes i kapitan patrzyli tam gdzie obserwator wskazywał.

Czarny farba sygnalizowała, że jest to statek wojenny. Dwadzieścia lub coś koło tego armat wymierzono w nich.

– Albioński arystokrata? Powiedz nam czy oni przewożą ładunek jak my.

Obserwator podniósł flagi sygnałowe jak powiedział kapitan. Czarny statek nie odpowiedział. Wicekapitan wszedł biegnąc, jego twarz była blada i poinformował kapitana – ten statek nie ma żadnej flagi narodowej!

– Oni... są piratami?

– Nie możemy się mylić! Słyszałem, że stali się naprawdę aktywni po rozpoczęciu się buntu...

– Uciekać! Pełna prędkość! – kapitan chciał uciec od nich jak najszybciej, ale było za późno. Czarny statek zaczął żeglować równolegle do nich i wystrzelił bezpośrednio przed nich.

BANG! Kula armatnia zniknęła w chmurach. Wtedy maszt czarnego statku podniósł cztero kolorowy znak.

– Rozkazują nam zatrzymać się, kapitanie.

Kapitan wzdrygnął się w swojej decyzji. To nie tak, że jego statek był całkowicie nieuzbrojony, ale wszystko co mieli to trzy przenośne armaty na pokładzie, który nie były bardziej przydatne niż dekoracje kiedy ma się do czynienia z całą burtą, przeszło dwudziestu wycelowanych w nich. Kapitan patrzył na Wardes w oczekiwaniu pomocy.

– Cała moja magia została użyta na statku. Możemy tylko zrobić co oni mówią – odpowiedział spokojnie Wardes.

Kapitan powiedział bezgłośnie – Idzie o moją fortunę – i dał rozkaz.

– Zwinąć żagle. Zatrzymać statek.


Louise, widząc ogień wystrzału, otaczanie ich i zatrzymanie się ich statku, trzymała się blisko Saita, który nerwowo patrzył na czarny okręt.

– Jesteśmy piratami! Nie stawiać oporu! – człowiek na pokładzie czarnego statku krzyknął przez róg.

– Piraci? – Louise była wstrząśnięta.

Na czarnym okręcie na bakburcie, ludzie stanęli w szeregu z łukami i strzelbami. Wycelowali i strzelili linami z hakami, łapiąc ich statek za sterburtę. Silniejsi, około dziesięciu z nich dzierżących topory i zakrzywione szable, ześlizgnęli się na linach na statek.

Saito trzymał swój miecz, ale jego nadgarstek wciąż bolał od bitwy poprzedniej nocy i nie mógł użyć swojej siły.

– Saito... – powiedziała cicho Louise. Usłyszał ją i spróbował trzymać swój miecz mocniej. Znaki na grzbiecie jego lewy ręki zaświeciły. Jednakże, Wardes, który jakoś pojawił się za nim, położył swoją rękę na jego ramieniu.

– Oni nie są tylko uzbrojonymi barbarzyńcami, Saito. Oni mają wiele armat wycelowanych w nas. Jeśli chcesz przeżyć na polu bitwy, musisz dokładnie mierzyć ich siłę i swoją. Oni mogą nawet mieć magów po swojej stronie.

Gryf Wardesa, który siedział z przodu pokładu również był przerażony piratami i warknął. Jego głowa została przykryta błękitno-białym dymem i opadła na pokład, szybko zasypiając.

– Zaklęcie snu... więc oni mają magów.

W porządku, piraci wylądowali na ich statku. Jeden z nich był ubrany całkiem nienagannie. Nosił koszulę, która wyglądała jakby zwykle była biała, ale była ubrudzona od potu i smaru. Można było zobaczyć jego silne i dobrze opalone mięśnie klatki piersiowej w otworach koszuli. Łata przykryła jego lewe oko. Ten człowiek wydawał się przywódcą piratów.

– Gdzie jest kapitan? – rozkazał szorstkim tonem, rozglądając się dookoła.

– To ja. – Kapitan trzęsąc się, ale jednak próbując być opanowanym, podniósł swoją rękę.

Przywódca podszedł do niego dużymi krokami, wyjął swoją szablę i postukał nią w twarz kapitana.

– Co to za statek i co przewozi?

– Tristaińska Marie Galante. Ładunkiem jest siarka.

Gwałtowny wydech doszedł od piratów. Przywódca zachichotał, podnosząc kapelusz kapitana i kładąc go na głowę.

– Kupuję wszystko na tym statku więc... ceną będzie wasze życie!

Kapitan zatrząsł się ze wstydu. Następnie, przywódca zauważył Louise i Wardes stojących na pokładzie.

– Oho, mamy szlachetnych gości! – Przywódca podszedł do Louise i swoją ręką uniósł jej brodę. – Mamy tu piękność. Czy zechciałabyś być naszą pomywaczką?

Ludzie szorstko i ciche się zaśmiali. Louise trzepnęła jego rękę i spiorunowała go wzrokiem jakby właśnie miała wybuchnąć płomieniami.

– Odczep się ode mnie, ty szumowino!

– Oh, ona nazwała nas szumowinami! Jestem teraz tak wystraszony! – Ludzie śmiali się głośno. Saito chciało wyjąć swój miecz, ale Wardes zatrzymał go, szepcząc, – Hej, chowańcu. Wyglądasz jakbyś właśnie nie mógł się uspokoić.

– A-ale... Louise...

– Co przyjdzie z robienia harmidru teraz? Ich armaty i strzały mogą zrobić z Louise, ciebie, wszystkich nas razem ser szwajcarski.

Saito był wstrząśnięty.

– Czy nie troszczysz się troszeczkę o bezpieczeństwo Louise?

Saito zatopił się w rozpaczy i wyrzutach sumienia. „Jestem nieprzydatny. Nie mogę nawet równać się z tym facetem. Louise... będzie lepiej jak wyjdzie za niego”. Pomyślał.

– W porządku, chłopcy, weźcie wszystkich. Możemy za nich dostać piekielnie duży okup!



Przekład

Tłumaczył: egaro


Cofnij do Rozdziału 5 z Tomu 2 - Odpoczynek przed podróżą Powrót do strony głównej Skocz do Rozdział 7 z Tomu 2 - Książę konającego kraju