Zero no Tsukaima wersja polska Tom 1 Rozdział 4

From Baka-Tsuki
Revision as of 03:09, 6 April 2010 by Gumak (talk | contribs) (New page: ===Rozdział 4: Dzień z życia towarzysza=== Minął tydzień, od kiedy Saito rozpoczął swe życie jako towarzysz Louisa w Tristaińskiej Akademii Magii. Gdyby ktoś chciał opisać zw...)
(diff) ← Older revision | Latest revision (diff) | Newer revision → (diff)
Jump to navigation Jump to search

Rozdział 4: Dzień z życia towarzysza

Minął tydzień, od kiedy Saito rozpoczął swe życie jako towarzysz Louisa w Tristaińskiej Akademii Magii. Gdyby ktoś chciał opisać zwykły dzień Saita, wyglądałby on następująco:

Najpierw, tak jak większość zwierząt i ludzi w Tristainie, obudził się o świcie. Za łóżko służyła mu, jak zwykle, podłoga, jednakże w porównaniu do pierwszego dnia było o wiele lepiej. Czując się cały obolałym po spaniu na twardej podłodzie, Saito poprosił pokojówkę Siestę o trochę siana, którym karmiono konie, i upchał je w kącie pokoju. Saito sypiał na kupce siana, zawinięty w koc, który Louise mu ‘łaskawie’ podarowała.

Louise nazywała prowizoryczne lóżko Saita ‘gniazdem kurczaka,’ co było odpowiednie skoro kurczaki śpią na sianie, a pierwszą rzeczą, jaką Saito robił każdego ranka było budzenie Louise, zupełnie jak kogut.

Jednak musiał to robić, bo gdyby Louise obudziła się pierwsza to miałby kłopoty.

- Głupi chowaniec, którego musi budzić jego mistrz, powinien być ukarany. - Louise przypominała mu za każdym razem.

Gdyby Saito kiedykolwiek zaspał, nie dostałby śniadania.

Po przebudzeniu Louise ubierała się. Bieliznę zakładała sama, ale nakazywała Saito ubierać ją w szkolny mundurek. O tym już wspominano.

Przez jej niesamowitą urodę Saito tracił dech w piersiach za każdym razem, gdy widział Louise w samej bieliźnie. Mówi się, że do pięknej kochanki przyzwyczaisz się w trzy dni, ale nic nie wskazywało na to, aby Saito miał w najbliższym czasie przyzwyczaić się do Louise.

Może to dlatego że był jej towarzyszem, a nie kochankiem. Mimo to, zawsze będąc przy niej, niemalże był nim. Jedyną różnicą było jej nastawienie i traktowanie go.

Codzienne oglądanie Louise w tym stanie nie było takie złe. Niezmiennie raniło to jednak jego dumę. Nie był, na przykład, w stanie ukryć wyrazu irytacji na twarzy, kiedy pomagał Louise ubrać buty.

Tyle było jeszcze tolerowane, ale gdyby Saito powiedział coś, co rozzłościłoby Louise, rzeczy stałyby się nieprzyjemne.

- Pyskaty chowaniec, który denerwuje swego mistrza o tak wczesnej porze, powinien być ukarany. - było kolejnym mottem Louise.

Gdyby Saito rozdrażnił Louise wzmianką o rozmiarze jej piersi, czy też wydął wargi i powiedział coś w stylu „Sama zapnij guziki.", nie dostałby śniadania.

Ubrana w swój mundurek, na który składała się czarna peleryna, biała bluzka oraz szara plisowana spódniczka, Louise myła twarz i szczotkowała zęby. W pokoju nie było czegoś tak praktycznego jak bieżąca woda, więc Saito zejść na dół do fontanny i przynieść wodę dla Louise we wiadrze. Rzecz jasna Louise nie myła twarzy sama. Saito robił to za nią.

Jednego poranka, podczas gdy wycierał jej twarz ręcznikiem, porysował lekko jej twarz znalezionym przez siebie węglem.

Widząc swoje arcydzieło namalowane na twarzy Louise, Saito z trudem powstrzymał chichot. W udawanej służalczości skłonił grzecznie głowę Louise.

- Pani. Jesteś dziś uosobieniem piękna.

Ze względu na swoje niskie ciśnienie Louise wymamrotała zaspanie.

- ...Czy ty coś knujesz?

- Ja? Jam jest tylko towarzyszem wykonującym rozkazy swej Pani. Nie śmiałbym czegoś knuć.

Louise uznała nagłą i nadmierną uniżoność Saita za podejrzaną, ale nie pytała o to, ponieważ była już niemalże spóźniona na zajęcia.

Ze swoimi mocno zaróżowionymi policzkami, uroczymi orzechowymi oczyma, i ustami zdającymi się być wyrzeźbionym z koralu Louise wiedziała, że nie musi się zdobić, tak więc nie nosiła makijażu. Innymi słowy, znaczyło to że nie spoglądała często w lustro. Tego dnia było podobnie. Rezultat: nie miała żadnego pojęcia o ‘makijażu’, jaki nałożył jej Saito.

Louise ruszyła do klasy w takim stanie. Ze względu na porę nie spotkała nikogo na korytarzu ani na schodach.

Louise otworzyła drzwi do sali dysząc ciężko. Jej koledzy z klasy spojrzeli na nią i razem wybuchnęli śmiechem.

- Hej, świetnie wyglądasz, Louise!

- O mój boże! To ‘cała’ ty!

Później, kiedy Pan Colbert uprzejmie skomplementował stylowe okulary i wąsy narysowane na jej twarzy, Louise wpadła w szał. Wybiegła na korytarz, gdzie Saito trzymał się za brzuch turlając się po podłodze w ataku histerycznego śmiechu, spoliczkowała go tuzin razy, po czym odebrała mu posiłki na cały dzień.

Według Louise, chowaniec traktujący twarz swojego mistrza jak kawałek płótna był pokrewny starożytnym demonom, które przeciwstawiały się Brimirowi Założycielowi i sprzymierzonym z nim bogom, a takie demony nie były warte chleba i zupy ofiarowanych przez Królową.


* * *


Po śniadaniu Saito sprzątał pokój Louise. Składało się na to zamiatanie podłogi miotłą oraz ścieranie szmatką stołu i okien.

Następne było och-jakże-uwielbiane pranie. Zabierał ubrania na dół do fontanny i szorował je do czysta na tarce. Nie było ciepłej wody, tylko lodowato zimna, która bezlitośnie kąsała go po palcach. Bielizna Louise była bez wyjątku kosztowna, z dużą ilością koronek i falbanek. Gdyby zniszczył któreś z nich straciłby posiłek, więc musiał prać je delikatnie. Była to bolesna praca. Będąc zmęczony tym wszystkim, zdarzyło mu się raz zostawić parę bielizny z lekko naderwaną gumką. Zaledwie kilka dni później Louise wyszła nosząc na sobie rzeczoną parę, kiedy to gumka pękła całkowicie. Majteczki zjechały jej do kostek, wiążąc obie jej nogi niczym sidła trapera.

Tak się składało, że stała wtedy na szczycie schodów, toteż spektakularnie stoczyła się na sam dół.

Całe szczęście, nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby zobaczyć jej upadek ze schodów z bezwstydnie wyeksponowaną dolną częścią ciała, więc przynajmniej jej reputacja pozostała bez szwanku. Wiedząc, że byłoby to przesadą, Saito uważał, aby nie zerknąć pod jej spódniczkę, kiedy to wylewnie przepraszał Louise leżącą nieprzytomnie u dołu schodów. Nie chciał, aby jego żart obrócił się w coś takiego. Planował, że stanie się to w korytarzu dla optymalnego upokorzenia.

Gdy Louise odzyskała przytomność i zrozumiała co miało miejsce, rzuciła z zarzutem podartą parę majteczek w Saita, który siedział ulegle przy łóżku.

- Jedna para była podarta.

- W rzeczy samej, Pani.

Głos Louise drżał w furii.

- Wyjaśnij.

- To z pewnością przez wodę z fontanny, Pani. To dlatego, że jest na tyle zimna aby od razu odmrozić palce. Uważam, że materiał nie był w stanie tego wytrzymać.

Saito odpowiedział zwięźle.

- Twierdzisz więc, że to wina materiału?

- Twierdzę, że zawiniła woda. To była zła woda. Jestem przekonany, że ciąży na niej jakaś klątwa, która czyni ją zimną i wpływa jakoś na materiał.

- W takim razie nie powinnam karmić tak lojalnego towarzysza zupą robioną z tej złej wody.

- Jakież to łaskawe.

- Trzy dni powinny moim zdaniem wystarczyć, aby woda powróciła do normalności.

Saito stracił posiłki na trzy dni.


* * *


Mimo wszystko Saito miał się dobrze przez te trzy dni. Udawał tylko głodnego i odwiedzał kuchnię za Salą Alvissa, gdzie energiczna i kochana Siesta serwowała mu gulasz czy mięso z kością. Chodził tam nawet wtedy, gdy dostawał posiłki. Zupa, którą Louise nazywała ‘Powszechnym Błogosławieństwem Jej Wysokości Królowej", nie była wystarczającym błogosławieństwem by dało się nią najeść.

Rzecz jasna, swoje wizyty w kuchni trzymał w sekrecie przed Louise. Była nieugięta w sprawie nie karmienia go tak długo, aż nie poprawi swojego zachowania, więc byłyby kłopoty gdyby dowiedziała się o mięsie i gulaszu, który łaskawie dostawał od Siesty. Louise z pewnością zabroniłaby mu odwiedzin w imię ‘edukowania’ swojego chowańca.

Obecnie jednak nie miała o tym pojęcia. W każdym razie, Saito po stokroć wolał Siestę i kuchnię niż Królową i Brimira Założyciela których to nie znał.


* * *


Jednego poranka, po łapczywym spożyciu swej zupy przed Louise, udał się do kuchni. Po swej wygranej nad szlachcicem Guiche na Dziedzińcu Vestri Saito cieszył się tam wielką popularnością.

- ’Nasz Miecz' się pojawił!

Tym, który zawołał, był Marteau, szef kuchni, otyły mężczyzna mocno po czterdziestce. On również był plebejuszem, ale dzięki swej pozycji szefa kuchni w Akademii, zarabiał tyle, co niższej klasy szlachcic, z czego to mógł być dumny.

Ubrany prosto, ale i schludnie, zarządzał kuchnią poprzez machnięcie ręki.

Pomimo swojej szanowanej pozycji jako szef kuchni w akademii magii dla szlachty, Marteau nie był w najmniejszym stopniu arogancki i, co dziwne, nie przepadał za magią i szlachcicami.

Nazywał on Saita, który pokonał Guiche przy użyciu miecza, przydomkiem ‘Nasz Miecz’ i traktował chłopca niczym króla. Dzięki niemu kuchnia była dla Saita oazą.

Saito usiadł na swoim krześle a Siesta bezzwłocznie podała mu z uśmiechem miskę ciepłego gulaszu i miękki jasny chleb.

- Dzięki.

- Dzisiejszy gulasz jest specjalny.

Siesta zadeklarowała, wyglądając na szczególnie zadowoloną. Saito z zaciekawieniem uniósł łyżkę do ust a twarz rozjaśniła mu się od razu.

- Łau, to jest pyszne! O niebo lepsze od tego kleiku, którym mnie karmią!

Wtedy to Marteau podszedł do stołu trzymając w jednej dłoni kuchenny nóż.

- Wiadomo. Taki sam gulasz podajemy szlacheckim dzieciakom.

- Nie mogę uwierzyć że oni jedzą codziennie coś takiego...

Słysząc komentarz Saita Marteau parsknął głośno.

- Hmph! Jasne, potrafią używać magii. Tworzą garnki i patelnie i zamki z piachu, zaklinają niesamowite klejnoty, a nawet kontrolują smoki – i co z tego! Bo widzisz, tworzenie takich znakomitych dań jak te też jest formą magii. Nie zgodzisz się, Saito?

Saito przytaknął.

- Absolutnie.

- Świetny facet! Dobry z ciebie człowiek!

Objął Saita ramieniem.

- Masz, ‘Nasz Mieczu’! Niechże cię pocałuję w czoło! No chodź! Nalegam!

- Wolałbym nie. I nie nazywaj mnie tak. - powiedział Saito.

- Czemu nie?

- To po prostu... dziwne.

Mężczyzna puścił Saita i rozłożył ręce w geście protestu.

- Ale przecież pociąłeś golema maga na kawałki! Nie rozumiesz?

- Może i tak.

- Słuchaj, gdzie nauczyłeś się używać miecza? Powiedz mi gdzie mogę się nauczyć tak nim posługiwać.

Marteau patrzył z powagą na Saita. Pytał o to samo za każdym razem, kiedy Saito przychodził coś zjeść, a Saito za każdym razem odpowiadał tak samo.

- Nie wiem. Nigdy przedtem nie trzymałem miecza. Moje ciało po prostu poruszało się samo.

- Ludzie! Słyszeliście to?!

Zawołał, a jego głos odbił się echem po kuchni.

Młodsi kucharze i pomocnicy odkrzyknęli.

- Słyszeliśmy szefie!

- Właśnie takich nazywają prawdziwymi mistrzami! Nigdy nie chwalą się swymi umiejętnościami! Patrzcie i uczcie się! Prawdziwy mistrz nigdy się nie przechwala!

Kucharze powtórzyli wesoło.

- Prawdziwy mistrz nigdy się nie przechwala!

Wtedy Marteau odwrócił się twarzą do Saita.

- Wiesz, ‘Nasz Mieczu,’ coraz bardziej przypadasz mi do gustu. Więc co powiesz na to?

- Um, na co...?

Mówił prawdę, ale Marteau zawsze uważał, że jest po prostu skromny. Było to dość frustrujące. Czuł się tak, jak gdyby oszukiwał tego poczciwego człowieka. Wzrok Saita powędrował ku runom na jego lewej dłoni.

„Nie zaświeciły ani razu od tamtego dnia. Zastanawiam się, co to mogło być...” Nawet kiedy Saito starał się zwrócić uwagę na swoje runy, Marteau odbierał to jako wyraz powściągliwości.

Kucharz odwrócił się do Siesty.

- Siesta!

- Tak?

Siesta, która przyglądała się z otuchą im dwojgu, odpowiedziała żywo.

- Przynieś naszemu bohaterowi trochę Albiońskiego specjału.

Uśmiechnęła się szeroko i zdejmując z półki butelkę wina najlepszego rocznika nalała trochę do szklanki Saita. Siesta przyglądała się uważnie jak twarz Saita czerwieniała coraz bardziej za sprawą wina. Te zdarzenia powtarzały się niemal rutynowo:

Saito odwiedzał kuchnię, Marteau coraz bardziej przywiązywał się do Saita, a Siesta darzyła go coraz większym szacunkiem.


* * *


Tego dnia jednakże... szkarłatny cień przyglądał się Saitu zza kuchennego okna. Zauważył go jeden z młodych kucharzy.

- Hej, coś jest za oknem.

Cień wydał z siebie niezrozumiałe 'kyuru kyuru' i oddalił się.


* * *


Następnie, po śniadaniu, sprzątaniu i praniu, udawał się z Louise na zajęcia. Początkowo siedział na podłodze, ale Louise niechętnie pozwoliła mu siedzieć na krześle po tym, jak zauważyła jak bardzo pochłaniało go przypatrywanie się spódniczkom innych dziewczyn. Jasno oświadczyła też Saitu, że jeżeli ten opuści wzrok z tablicy choćby na chwilę, to pożegna się z lunchem.

Początkowo Saita fascynowały niesamowitości na lekcjach: przemiany wody w wino, łączenie różnych składników przy warzeniu eliksirów, tworzenie z niczego kul ognia, lewitowanie pudełek, patyków i piłek poza okna sali, aby chowańce mogły je przynosić z powrotem, itd... ale po pewnym czasie poczucie nowości minęło.

Przerzucił się więc na drzemki. Nauczyciel i Louise obrzucali Saita raz na jakiś czas gniewnym spojrzeniem, ale nie istniało prawo zabraniające towarzyszom spania podczas zajęć. Wystarczało się rozejrzeć po sali, by zobaczyć, że wszystkie nocne chowańce przysypiały, nawet czyjaś sowa. Gdyby próbowali obudzić Saita to znaczyłoby to, że uznają go za człowieka. Louise zagryzała usta walcząc z wszechogarniającą pokusą by wygarnąć śpiącemu Saitu, ale nie mogła tego zrobić, gdyż przeczyłoby to jej zasadzie o traktowaniu go jako nikogo więcej niż chowańca.


* * *


Tego samego dnia Saito, skąpany w świetle słońca, usnął podczas kolejnej lekcji.

Wypite tego ranka wino działało i Saito śnił.

Był to całkiem niewiarygodny sen.

Sen, w którym Louise zakradła się na jego kupkę siana w nocy kiedy spał.

- Co się stało, Louise?

Słysząc jak wypowiada jej imię, Louise zerknęła na Saita.

- Nie możesz spać? Och, w porządku... nic nie poradzisz. Munya~

„Och, po prostu mamrocze przez sen,”

pomyślała, i znów spojrzała przed siebie.

- ...Munya. H-hej, nie ściskaj mnie tak znienacka.

Wzrok Louise powędrował ku Saitu raz jeszcze. Inni uczniowie zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, co się działo, i nadstawiali uszy nasłuchując.

- ...Jejku, jak na taką dozorczynię niewolników, jaką jesteś za dnia, to w łóżku urocza z ciebie istotka.

Strużka śliny pociekła Saitu z kącika ust, kiedy dalej rozkoszował się swym snem.

Louise złapała go za ramiona i potrząsnęła energicznie.

- Hej! O czym ty sobie niby śnisz?!

Reszta klasy wybuchnęła śmiechem. Malicorne Pupil Wiatru skomentował mimochodem.

- Ej ej, Louise! Tym zajmujesz się ze swoim chowańcem w nocy? Jestem zaskoczony!

Uczennice szeptały coś pomiędzy sobą.

- Czekajcie! To jakieś głupie majaki! A niech to! Obudź się wreszcie!

- Louise, Louise, jesteś jak kotka; przestań mnie lizać w ten sposób...

Przez to śmiech o mało co nie wysadził sufitu.

Louise zwaliła Saita nogą z krzesła, brutalnie przywracając go do rzeczywistości z jego miękkiego i łagodnego sennego krajobrazu.

- Z-za co to było?!

- Czy ja zakradłam się kiedykolwiek na twoją kupkę siana?!

„Louise, Louise, jesteś jak kotka; przestań mnie lizać w ten sposób..."

Louise skrzyżowała ramiona i spojrzała z zarzutem na Saita.

Saito zaprzeczył gorliwie ruchem głowy, jeszcze bardziej śmiesząc uczniów.

- Saito, wyjaśnij tym niegrzecznym osobom, że w nocy nie ruszam się nawet na krok ze swojego łóżka.

- Słuchajcie, to prawda. Ja tylko mówiłem przez sen. Louise nigdy by czegoś takiego nie zrobiła.

Zawiedzeni uczniowie rozeszli się.

- Czy to nie oczywiste? Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła! W dodatku z tym czymś! Tym czymś! Myślenie, że miałabym cisnąć się w jednym łóżku z tą niższą formą życia, nie jest nawet zabawne!

Louise napuszyła się arogancko, odwracając wzrok ku górze.

- Ale moje sny często się spełniają.

Zaszczebiotał Saito.

- Dokładnie! Sny mają w końcu moc przepowiadania przyszłości! – Ktoś w sali przytoczył argument.

- Będący tu mój mistrz, z jej osobowością, pewnie nigdy nie znajdzie sobie miłości.

Ogromna większość uczniów przytaknęła. Louise rzuciła Saitu kolejne złowrogie spojrzenie, ale było już za późno. Saito rozkręcił się na całego.

Mój biedny mistrz odczuwa z tego powodu ‘frustrację’, i posuwa się do zakradania na kupkę siana tegoż oto pokornego towarzysza.

Louise oparła dłonie na biodrach i zbeształa mocno Saita.

- Wystarczy! Masz natychmiast zamknąć tą swoją brudną gębę!

To jednak nie powstrzymało Saita.

- Kiedy to robi, trochę się przed nią bronię...

W tym momencie przesadził już. Ramiona Louise zaczęły drżeć ze złości.

- Mówię jej, 'to nie twoje posłanie.'

Klasa odpowiedziała aplauzem. Saito udał elegancki ukłon i ruszył na swoje miejsce.

Louise kopnęła go dalej, posyłając go, toczącego się, na podłogę.

- Nie kop mnie!

Ale do Louise nic już nie docierało. Jej wzrok był utkwiony na wprost i, jak zawsze, jej ramiona trzęsły się w wyrazie ledwie hamowanej furii.

Raz jeszcze szkarłatny cień przyglądał się Saitu.

Była to salamandra Kirche. Leżąc na podłodze, patrzyła na Saita przez przerwę w rzędzie krzeseł.

- Hm?

Widząc ją, Saito pomachał jej dłonią.

- Jesteś salamandrą Kirche, prawda? Wiem, że nazywasz się jakoś. Jak to było... Och tak, Płomyczek. Płomyczku-

Saito zachęcił ją gestem do podejścia, ale salamandra machnęła tylko ogonem i splunęła kilkoma iskrami zanim pobiegła do swego mistrza.

- Co we mnie może tak interesować jaszczurkę?

Saito przechylił głowę w zamyśleniu.


* * *


Podczas gdy Saito urządzał z salamandrą zawody w gapieniu się...

W Biurze Dyrektora sekretarka, Pani Longueville, była zajęta pisaniem po czymś.

Przerwała na chwilę pisanie i zerknęła na sekwojowe biurko, na którym to Pan Osmond był zajęty drzemką.

Kącik ust Pani Longueville uniósł się w grymasie uśmiechu, wyrazie twarzy, którego nigdy nikomu nie pokazała.

Wstała zza swojego biurka.

Wymruczała cicho inkantację Zaklęcia Spokoju. Tłumiąc odgłosy kroków tak, aby nie zbudzić Osmonda, wyślizgnęła się z gabinetu.

Jej celem był skarbiec, znajdujący się dokładnie piętro pod Biurem Dyrektora.

Schodząc po schodach napotkała ogromne żelazne drzwi. Były one zamknięte na gruby zamek, którego z kolei pilnowała równie wielka kłódka.

W tym miejscu składowano artefakty z czasów nawet przed założeniem Akademii. Po ostrożnym zbadaniu otoczenia, Pani Longueville wyjęła z kieszeni swą różdżkę. Była ona długości ołówka, ale machnięciem nadgarstka wydłużyła ją do rozmiaru pałeczki dyrygenta i zakręciła nią z wprawą.

Pani Longueville rzuciła kolejne zaklęcie.

Gdy skończyła inwokację, wycelowała pałeczkę w kłódkę.

Jednakże... nic się nie stało.

- Cóż, nie żebym się spodziewała, że zwykłe Zaklęcie Otwarcia zadziała.

Uśmiechając się podstępnie, zaczęła recytować słowa jednego z zaklęć będących jej specjalnością.

Było to zaklęcie Transmutacji. Recytując głośnie i wyraźnie, machnęła pałeczką w stronę kłódki. Magia spłynęła po niej... ale nawet po dłuższej chwili nie zaszła żadna widoczna zmiana.

- Wygląda na to, że została magicznie wzmocniona przez maga klasy Kwadratu. - mruknęła.

Zaklęcie Wzmocnienia zapobiegało rdzewieniu i rozkładowi materii. Każda substancja, na którą rzucono to zaklęcie, była chroniona przed wszystkimi reakcjami chemicznymi i pozostawała w tym samym stanie na wieczność. Nawet magia transmutacji nie przynosiła efektu wobec takiej ochrony. Mogła być pokonana tylko przez kogoś, kogo moc magiczna przewyższa moc tego, który rzucił zaklęcie.

Mag, który zaklął te drzwi, musiał być niezwykle potężny, skoro nawet Pani Longueville, ekspert w magii Ziemi, a transmutacji w szczególności, nie była w stanie wpłynąć na drzwi.

Zdjęła okulary i raz jeszcze przyjrzała się drzwiom. Wtedy to usłyszała zbliżające się po schodach kroki.

Złożyła różdżkę i wsunęła ją do kieszeni.

Osobą, która się pojawiła, był Colbert.

- Witam, Pani Longueville. Co pani tu robi?

- Panie Colbert, chciałam skatalogować zawartość skarbca, lecz...

- Och, to sporo pracy. Przejrzenie wszystkich przedmiotów zajęłoby pani pewnie cały dzień. Jest z nimi zmieszane sporo rupieci, a samo pomieszczenie też jest dość ciasne.

- To prawda.

- Czemu nie pożyczyła pani klucza od Pana Osmonda?

Kobieta uśmiechnęła się.

- Cóż... nie chciałam przerywać mu drzemki. W każdym razie, nie śpieszy mi się do kompletowania katalogu...

- Rozumiem. Drzemki, mówi pani. Ten staruszek, znaczy się, Pan Osmond sypia jak kamień. Wygląda na to, że złożę mu wizytę innym razem.

Pan Colbert ruszył z powrotem, lecz zatrzymał się i odwrócił.

- Eee... Pani Longueville?

- Czy coś się stało?

Colbert wyglądał na lekko zawstydzonego, gdy zaczął mówić.

- Jeśli to nie problem, to czy raczyłaby pani, powiedzmy... dołączyć do mnie podczas lunchu?

Zastanowiła się przez chwilę, po czym uśmiechnęła radośnie akceptując ofertę.

- Oczywiście, byłaby to dla mnie przyjemność.

Dwójka ruszyła w dół schodów.

- Hej, Panie Colbert.

Pani Longueville lekko nieformalnym tonem ponownie nawiązała konwersację. - T-tak? O co chodzi?

Ośmielony tym jak łatwo przystała na jego zaproszenie, Colbert odpowiedział ochoczo.

- Czy wewnątrz skarbca naprawdę znajduje się coś ważnego?

- Owszem.

- Więc słyszał pan o ‘Berle Zniszczenia’?

- Ach, to przedmiot o niezwykłym kształcie, o tak.

Jej oczy błysnęły.

- O... jakim to kształcie?

- Niezwykle trudno go opisać, poza zwyczajnie dziwnym, tak. Ale to nieistotne, co chciałaby pani zjeść? Dzisiejsze menu to flądra zapiekana z ziołami... ale znam się dobrze z szefem kuchni Marteau, i mogę go poprosić o przyrządzenie najwspanialszych przysmaków świa--

- Ahem.

Pani Longueville przerwała paplaninę Colberta.

- T-tak?

- Muszę przyznać, że skarbiec jest zbudowany w imponujący sposób. Jak rozumiem, nie można go otworzyć, bez względu na to, jakiej magii się użyje?

- To prawda. Dla pojedynczego maga jest to niemożliwe. Został w końcu opracowany przez grupę magów klasy Kwadratu tak, aby opierał się każdej magii.

- Zadziwia mnie to jak wiele pan o tym wie, Panie Colbert.

Przyglądnęła mu się swobodnie.

- Eh? Cóż... Haha, ja tylko trafiłem na kilka dokumentów dotyczących tamtego piętra, to wszystko... Lubię traktować to jako część moich badań, haha. Przez to wciąż jestem samotny w moim wieku... no cóż.

- Jestem przekonana, że gdy odnajdzie pan tą jedyną, to będzie ona z panem szczęśliwa. Może pan przecież nauczyć ją tak wiele o rzecach, o których nikt inny nie wie...

Pani Longueville wpatrywała się w niego zachwyconym wzrokiem.

- Och, nie! Proszę się tak ze mną nie droczyć!

Colbert wzburzył się ocierając pot z łysiejącego czoła. Następnie, odzyskując spokój, zwrócił się do niej poważnie.

- Pani Longueville. Słyszała pani o Balu Frigg, który ma miejsce podczas dnia Jul? <!— odpowiednio: http://pl.wikipedia.org/wiki/Frigg oraz http://pl.wikipedia.org/wiki/Jul -->

- Nie, nie słyszałam.

Haha, To pewnie dlatego, że jest pani w Tristainie dopiero od dwóch miesięcy. Cóż, to nic niezwykłego, zwyczajne przyjęcie. Mówi się jednak, że parze, która zatańczy ze sobą podczas balu, będzie przeznaczone bycie razem, czy coś takiego. Rzecz jasna to tylko legenda! Tak!

- Tak więc?

Uśmiechając się, zachęciła go aby kontynuował.

- Tak więc... jeśli byłoby to w porządku, to zastanawiałem się czy zatańczyłaby pani ze mną, tak.

- Z wielką chęcią. Mimo, że bale są fantastyczne, to teraz chciałabym dowiedzieć się więcej na temat skarbca. Widzi pan, fascynują mnie magiczne przedmioty.

Chcąc bardziej zaimponować Pani Longueville, Colbert łamał sobie głowę. „Skarbiec, skarbiec mówi...”

Przypominając sobie coś, co mogłaby uznać za interesujące, napuszczył się i zaczął mówić.

- Ach tak, jest coś, co mogę pani powiedzieć. Chociaż nie jest to szczególnie ważne...

- Ależ proszę powiedzieć.

- Skarbiec rzeczywiście jest niepokonany wobec magicznych ataków, ale uważam, że ma jedną fatalną słabość.

- Och, to intrygujące.

- Tą słabością jest... siła fizyczna.

- Siła fizyczna?

- Tak! Dla przykładu, cóż, to rzecz jasna mało prawdopodobne, ale ogromny golem mógłby--

- Ogromny golem?

Colbert przedstawił z dumą swoją opinię Pani Longueville. A kiedy skończył mówić, nie była w stanie powstrzymać uśmiechu satysfakcji.

- Ta naprawdę intrygujące, Panie Colbert.

Przekład

Tłumaczył: Gumak


Cofnij do Rozdziału 3 z Tomu 1 - Legenda Powrót do strony głównej Skocz do Rozdziału 5 z Tomu 1 - Ognista Kirche