ShinSekai Yori PL:Część I Rozdział 1

From Baka-Tsuki
Jump to navigation Jump to search

Część I: Sezon Nowych Liści[edit]

Rozdział 1[edit]

Późno w nocy, gdy wszystko wokół mnie się ucisza, rozsiadam się na krześle i zamykam oczy. Scena, która ciągle krąży po kątach mojej głowy jest zawsze taka sama, jakby wygrawerowana na moim mózgu. W ciemności, na tyłach światyni płonie ogień nad ołtarzem. Iskry buchają z płomienia niczym pomarańczowe płatki śniegu przeplatając się z dźwiękiem modłów dochodzących spod ziemi. Za każdym razem zastanawiam się, dlaczego akurat ta scena.

Od tamtej nocy, gdy miałam 12 lat, minęły kolejne 23. Wtedy różne rzeczy się zdarzały. Incydenty bardziej smutne i przerażające, niż mogłam sobie wyobrazić. Wyprułyby wszystko, co do flaka, w co wierzyłam w tamtych czasach.

I dlaczego akurat ta noc jako pierwsza przychodzi mi do głowy? Czy sugestia hipnotyczna jest naprawdę tak potężna? Czasami, mam uczucie, że nie ocknęłam się do końca z tego koszmaru.

Teraz, moje powody, by odtworzyć ciąg zdarzeń prowadzących do tych wydarzeń są następujące. Wiele rzeczy zostało przykrytych kurzem, a od tamtego dnia minęło 10 lat. Okres dziesięciu lat znaczy tyle co nic w obliczu wieczności. Jednak, nagromadziło się problemów i ironicznie, gdy zostało ustalone nowe prawo, zaczęły zradzać się wątpliwości odnośnie przyszłości. Podczas tego okresu spędziłam troche czasu na uczeniu się historii i zrozumiałam, że jako byt ludzki, nieważne, jak dużo łez uronimy, by się czegoś nauczyć, i tak zapomnimy momenty, w których te łzy polecą. Właśnie tacy jesteśmy. Oczywiście, nikt nie powinien zapomnieć o obietnicy, że ta nieopisana tragedia, która zdarzyła się tamtego dnia nigdy się nie powtórzy. Chcę w to wierzyć.

Być może jednak, pewnego dnia, w przyszłości, gdzie ludzkie wspomnienia odpłyną, nasza głupota sprowadzi nas na tą samą ścieżkę. Nie mogę pozbyć się tej myśli.

Właśnie przez to, nagle postanowiłam to wszystko spisać, ale do teraz jestem zszokowana. Tak jakby moje wspomnienia były w niektórych miejscach wyżarte przez mole, nie pozwalając mi przypomnieć sobie paru ważnych detali. Aczkolwiek, skontaktowałam się z ludźmi, którzy wtedy żyli, żeby nawzajem wypełnić luki w naszej pamięci. Byłam zdumiona, że nawet nasze wspólne wspomnienia różniły się.

Na przykład, zanim spotkałam Fałszywego Minoshiro na Górze Tsukuba miałam założone okulary przeciwsłoneczne z czerwonymi szkłami. Pamiętam to, jak by to było wczoraj, jednak z jakiegoś powodu Satoru twierdzi, że nie miałam żadnych okularów na sobie. To nie wszystko. Satoru utrzymuje ponadto, że Fałszywego Minoshiro znalazł wyłącznie on sam. Oczywiście, to stwierdzenie jest tak samo absurdalne jak mylne.

Odłożyłam na bok moją dumę, przeprowadziłam wywiad z tak wieloma ludźmi, jak tylko mogłam i natknęłam się na kolejne konflikty. Podczas całej tej akcji nasunął mi się niezaprzeczalny wniosek. Tak, nie było osoby, której pamięć nie była zniekształcona, by ukryć swoje własne winy.

Kiedy tak się śmiałam z ludzkiej głupoty i spisywałam moje nowe odkrycie, nagle zauważyłam, że nie ma żadnej podstawy uważać, że jestem jakimś wyjątkiem. Z perspektywy kogoś innego, nie ma wątpliwości, że wspomnienia, które spisuję są skrzywione tak, by ukazać mnie z dobrej strony.

Chciałabym jednak nadmienić, że jako historia jest pisana z mojej punktu widzenia, może ona cierpieć na zniekształcenia z powodu samousprawiedliwiania się. Ważnym jest, że to samousprawiedliwianie mogło być wywołane ilością zgonów, które były spowodowane naszymi działaniami. Oczywiście, niecelowymi, ale jednak.

I tak, będę próbowała wygrzebać całą prawdę z moich wspomnień, tak mocno, jak tylko potrafię, ponieważ chcę zmierzyć się z faktami i realistycznie je przedstawić. Ponadto, będę chciała zimitować styl starych historii w nadziei, że odczuję to, co wtedy.

Zapis ten jest wykonany w tuszu odpornym na blaknięcie na papierze, który się nie utlenia – może wytrzymać całe tysiąc lat. Kiedy już skończę, nikomu go nie pokażę (może za wyjątkiem Satoru, by się go zapytać o opinię), tylko wrzucę go do kapsuły czasu i głęboko zakopę. Wtedy sporządzę dwie kopie, co da nam razem 3 egzemplarze. Jeśli kiedyś w przyszłości wróci stare prawo i wszystkie publikacje zostaną ocenzurowane, istnienie tychże egzemplarzy powinno być trzymane w tajemnicy tak długo, jak to tylko możliwe. Myślę, że trzy wystarczą na taką ewentualność.

Innymi słowy, zapis ten jest długim listem sprzed tysiąca lat do moich rodaków.

Nie przedstawiłam się jeszcze. Nazywam się Saki Watanabe. Urodziłam się w Kamisu 66 10 grudnia 210 roku. Zanim się urodziłam, wszystkie bambusy pewnego rodzaju, które wypuszczają kwiaty raz na sto lat zaczęły kwitnąć. Spadł śnieg w środku lata, kiedy nikt nie myślał nawet o kropli deszczu. Mówiąc prościej, miały miejsce wszelkie możliwe anomalie pogodowe. I wtedy, w nocy 10 grudnia, kiedy wszyscy myśleli, że ziemia utonie w ciemności, mignął blask światła, który był później przez wielu uznawany za smoka o złotych łuskach, który pływał w chmurach między rozpadlinami.

Prawda jest jednak taka, że nic takiego się nie wydarzyło.

210 był normalnym rokiem i jak każde inne dziecko wtedy urodzone w Kamisu 66, byłam normalna. Jednak nie dla mojej matki. Miała prawie czterdzieści lat i była przekonana, że nie będzie miała dziecka. W naszych czasach, było to uznawane za późną ciążę. Poza tym, moja matka, Mizuho Watanabe prowadziła bibliotekę. Jej decyzje nie tylko wpływały na przyszłość miasta. W niektórych przypadkach mogły spowodować czyjąś śmierć. Konieczność mierzenia się równocześnie z tą presją każdego dnia, w dodatku ostrożność z powodu ciąży nie jest czymś, z czym zazwyczaj stykają się ludzie.

Podczas tego okresu, mój ojciec, Takashi Sugiura był burmistrzem miasta. To także była zabiegana posada. Ale w okolicy czasu, gdy się urodziłam, urosła nieporównywalnie odpowiedzialność bibliotekarki, aniżeli burmistrza. Oczywiście, nadal tak jest, ale wtedy było jeszcze bardziej.

Moja matka była w trakcie spotkania na temat klasyfikacji nowo odkrytej kolekcji książek, kiedy zaczęła rodzić. Poród zaczął się tydzień wcześniej od przewidywanej daty, ale kiedy odeszły jej wody została natychmiastowo przetransportowana na porodówkę niedaleko miasta. Nie więcej, niż 10 minut później usłyszeli mój pierwszy płacz. Niestety, pępowina owinęła moją szyję. Moja twarz była fioletowa, a ja sama nie mogłam „poprawnie” płakać. Pielęgniarka, która pracowała od niedawna prawie zemdlała z paniki. Szczęśliwie, pępowina została bez problemu odcięta i mogłam nareszcie złapać oddech.

Dwa tygodnie później, w tym samym szpitalu urodziła się Maria Akizuki, która później została moją przyjaciółką. Nie dość, że była wcześniakiem, to jej także owinęła się pępowina wokół szyi. Przez to wszystko była w o wiele gorszym stanie, niż ja; była praktycznie po drugiej stronie, gdy tu dojechała.

Pielęgniarka, doświadczona już moimi narodzinami była raczej spokojna. Jeden zły ruch i pępowina mogła zostać przecięta dalej – Maria niewątpliwie byłaby martwa.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam tę historię byłam dumna, że pośrednio uratowałam życie mojej przyjaciółki. Ale teraz, za każdym razem, gdy sobie to przypominam moje myśli się kłócą. Jest tak dlatego, bo gdyby nigdy się nie urodziła, uratowałoby to życie wielu ludziom...

Wróćmy do opowieści. Spędziłam moje szczęśliwe dzieciństwo otoczona przez bujną naturę w moim mieście rodzinnym. Kamisu 66 obejmowało siedem wiosek rozrzuconych w promieniu 50 kilometrów. Było odseparowane od reszty świata przez Świętą Barierę. 1000 lat później może już tej bariery nie być, więc wyjaśnię. Jest to gruby, słomiany sznur obwieszony papierowymi wstęgami[1], który robi za ochronę przeciw wkraczaniu nieczystości wgłąb miasta.

Dzieciom zabrania się wychodzenia poza barierę. Złe duchy i potwory się za nią czają i każde dziecko, które wyjdzie samo będzie potwornie cierpiało.

- Ale, jakie straszne rzeczy tam są?

Pamiętam, gdy pewnego dnia, jak miałam 6 albo 7 lat zadałam to pytanie mojemu ojcu.

- Różne. – Spojrzał na mnie odrywając wzrok od dokumentów.

Opierając swoją brodę na ręcę zerknął na mnie troskliwie. Tamtego dnia, te ciepłe brązowe oczy wypaliły się w mojej pamięci. Ani razu ojciec nie patrzył na mnie surowo, a tylko raz podniósł na mnie głos i to przez to, że nie uważałam, gdzie idę i wpadłabym w dziurę, gdyby mnie nie ostrzegł.

- Saki, wiesz, prawda? O szczuroludziach, zwodzikotach i grzmotopsach.

- Ale mama mówiła, że to wymyślone.

- Reszta może i tak, ale szczuroludzie istnieją – rzekł tak chłodno, że aż się zdziwiłam.

- Kłamiesz.

- Nie kłamię. Szczuroludzie byli zrekrutowani do pomocy przy budowie miasta.

- Nigdy ich nie widziałam.

- Staramy się, by dzieci ich nie widziały.

Ojciec nie powiedział, czemu, ale myślałam, że to przez to, że szczuroludzie są zbyt brzydcy, by na nich patrzeć.

- Skoro słuchają ludzi, to chyba nie są straszni, prawda?

Tata odłożył dokumenty, które przeglądał i podniósł swoją prawą rękę. Wypowiadając po cichu zaklęcie sprawił, że papier, niczym ujawniający się niewidoczny tusz, przemienił się w skomplikowaną figurę. Był to znak aprobaty burmistrza.

- Saki, wiesz, co to „nieszczere posłuszeństwo”?

Potrząsnęłam szybko głową.

- Oznacza to słuchanie rozkazów z przymusu, w głębi myślenie całkowicie na odwrót.

- Co masz na myśli mówiąc „na odwrót”?

- Oszukiwanie innych osób i sekretne planowanie zdrady.

Opadła mi szczęka.

- Nie ma takich ludzi.

- To prawda. Ludzie, którzy zdradzają innych ludzi nie istnieją. Jednak, szczuroludzie nie są tacy, jak my.

Z początku się bałam.

- Szczuroludzie nam podlegają, ponieważ mamy cantus.[2] Nie wiemy jednak, jak zachowają się w obecności dzieci, które jeszcze nie obudziły swojego cantusa. Dlatego staramy się separować dzieci od szczuroludzi.

- Ale jak każecie im pracować, to nie muszą przychodzić do miasta?

- W tych chwilach zawsze jest przy nich jakiś dorosły nadzorca.

Ojciec włożył dokumenty do skrzynki zgłoszeń i ponownie uniósł swoją rękę. Pokrywa zamigotała i wtopiła się w skrzynkę formując pusty lakierowany klocek. Jako, że nikt nie wiedział, co sobie wyobrażał używając cantusa, ciężko byłoby komukolwiek otworzyć tę skrzynkę bez jej niszczenia.

- Tak, czy inaczej, nigdy nie wychodź poza Świętą Barierę. W środku, przez moc bariery, jest bezpiecznie, jednak, gdy postawisz krok na zewnątrz, nie będziesz chroniona przez czyjkolwiek cantus.

- Ale szczuroludzie...

- Nie chodzi tylko o szczuroludzi. Uczyłaś się o złych duchach czy demonach karmy w szkole, czyż nie?

Zaparło mi dech w piersiach.

We wczesnych latach rozwoju dzieci są wielokrotnie zapoznawane z opowieściami o złych duchach i demonach karmy. Zostaje to wbite w naszą podświadomość. Mimo, że wersje, które poznajemy w szkole są stworzone dla dzieci, to nadal mamy przez nie koszmary.

- Poza Świętą Barierą... Naprawdę jest coś takiego jak złe duchy, czy demony karmy?

- Yhym. – Tata się uśmiechnął, by mnie pocieszyć.

- To stare opowieści. Teraz już nie istnieją...

- Prawda, że nikt ich nie spotkał przez przeszło 150 lat, ale lepiej jest dmuchać na zimne. Saki, nie chciałabyś spotkać demona, jak niegdyś chłopiec, który zbierał zioła, prawda?

Przytaknęłam.

Przedstawię historie o złych duchach i demonach karmy. Nie będą to wersje dla dzieci, tylko pełne opowieści, które poznaje się w Akademii Mędrca.

Opowieść o Złym Duchu

To opowieść sprzed 150 lat. Był kiedyś pewien chłopiec, który zbierał zioła w górach. Pochłonięty swoim zajęciem doszedł do Świętej Bariery. Wewnątrz niej zebrał już wszystkie zioła. Widział jednak, że poza nią było ich całe mnóstwo.

Zawsze był ostrzegany, by nie wychodził poza Świętą Barierę. Jeśli już koniecznie by musiał, miał być z nim jakiś dorosły.

Jednak nie było w pobliżu dorosłych. Chłopiec uległ pokusie i pomyślał, że jak wyjdzie na chwilę, to nic się nie stanie. Musiał tylko przejść pod barierą, zerwać pare ziół i wrócić. Tak będzie dobrze.

Chłopiec cicho się prześlizgnął pod liną. Szeleszcząc, zakołysały się wstęgi.

Od razu, przebiło go nieprzyjemne uczucie. Pomijając poczucie winy, że nie posłuchał się dorosłych, miał jeszcze dziwne uczucie niepokoju, którego nigdy wcześniej nie doświadczył.

Wmawiając sobie, że to nic złego doszedł do ziół. Wtem, zauważył idącego w jego stronę złego ducha.

Nawet, jeśli był tego samego wzrostu, co chłopiec, to strasznie wyglądał. Jego gniew wirował wokół niego, niczym ognisty pierścień palący wszystko wokół. Idąc, zły duch wykaszał wszystko na jego drodze, liście płonęły w ogniu.

Chłopiec pobladł, jednak zmusił się, by nie krzyczeć i delikatnie się cofnął. Jeśli tylko by wślizgnął się z powrotem pod linę, duch powinien przepadnąć. Jednakże, gałęź pod nogami chłopca się złamała.

Duch obrócił swoją głowę, ukazując twarz całkowicie pozbawioną emocji. Patrzył na obiekt swego gniewu.

Chłopiec przeszedł pod liną i zaczął biec, jak najszybciej potrafił. Wszystko powinno być dobrze, dopóki byłby chroniony przez barierę.

Ale, kiedy się odwrócił, duch także przeszedł pod liną!

Od razu, chłopiec zorientował się, że zrobił coś, czego nie da się odwrócić. Zaprosił złego ducha wgłąb bariery.

Uciekając górskim szlakiem chłopiec wydawał z siebie głośny płacz. Duch nieustannie go gonił.

Chłopiec biegł wzdłuż krawędzi bariery w stronę rzeki, w kierunku przeciwnym do wioski.

Kiedy się odwracał, twarz ducha była ukryta w zaroślach. Widoczne były jedynie świecące się oczy i chytry pysk.

Zły duch szukał drogi do wioski.

Chłopiec nie mógł na to pozwolić. Gdyby poszedł do wioski, najpewniej cała została by zniszczona przez ducha.

Gdy skończyły się zarośla, przed nim było jedynie urwisko. Ryk rzeki roznosił się wzdłuż ścian. Nad przepaścią wisiał nowy most linowy.

Chłopiec jednak nań nie wszedł. Szedł wzdłuż krawędzi wąwozu w górę rzeki.

Gdy spojrzał w tył, duch doszedł do mostu i rozglądał się za nim.

Chłopiec biegł zdecydowanie.

Wkrótce trafił na kolejny most.

Zachmurzone niebo rzuciło cień na zużyty most, który z pewnością był narażony przez wiele lat na deszcz i wiatr. Upiornie się kołysał.

Most mógł spaść w każdej chwili. Nikt go nie używał przez ostatnie 10 lat. Każdego ostrzegano przed tym mostem.

Chłopiec powoli na niego wszedł.

Liny wydały niepokojący dźwięk. Deski były z dębu, ale wyglądały, jakby mogły się złamać w każdym momencie.

Kiedy był w połowie, most nagle się przechylił. Odwrócił się i ujrzał złego ducha, który właśnie na niego wszedł.

Z każdym krokiem ducha, most kołysał się coraz mocniej.

Chłopiec zerknął na dół. Dno było bardzo daleko.

Podniósł głowę. Duch się zbliżał.

Pierwszy raz ujrzał w całości obrzydliwą twarz ducha. Szybko wyjął kosę, którą ze sobą niósł i jednym ruchem przeciął liny trzymające most.

Most poleciał w dół i chłopiec prawie spadł, ale jakoś utrzymał się liny.

Czy zły duch spadł na dno? Chłopiec rozejrzał się. Duch także chwycił się liny. Powoli kierował na niego swój morderczy wzrok.

Kosa spadła do rzeki. Nie mógł znowu przeciąć lin.

Co powinien zrobić? Modlił się do niebios. Nie obchodzi mnie czy umrę, ale proszę, niech duch nie dostanie się do wioski.

Czy życzenie chłopaka dotarło do niebios? A może to liny po prostu nie utrzymały ich ciężaru?

Lina się zerwała, zrzucając ich obu do doliny. Chłopiec i duch zniknęli w przepaści.

Od tamtej pory, zły duch się nigdy nie pojawił.


Z tej historii można wyciągnąć pare lekcji. Opowieść ta nauczy dzieci, by nie wychodziły poza świętą barierę, natomiast ci starsi dowiedzą się, że powinni bardziej się martwić o wioskę, niż o siebie i w tym celu muszą być przygotowani na poświęcenie swojego życia. Jednak, im jesteś mądrzejszy, tym trudniej jest zrozumieć prawdziwą lekcję. Kto by przecież pomyślał, że głównym celem tej historii jest prosty przekaz, że złe duchy istnieją...


Opowieść o Demonie Karmy

Historia ta pochodzi sprzed jakichś 80 lat. W wiosce żył pewien chłopiec. Był niesamowicie bystrym dzieckiem, ale miał jedną wadę. Dorastając, wada ta stawała się coraz bardziej oczywista.

Szczycił się swoją inteligencją i patrzył na wszystko z pogardą.

Zdawał się akceptować nauczanie szkoły i innych dorosłych, jednak ważne lekcje tak naprawdę nigdy nie dotarły do jego serca.

Zaczął drwić z głupoty dorosłych i szydzić z praw tego świata.

Arogancja posadziła ziarno grzechu.[3]

Chłopiec stopniowo oddalał się od swoich przyjaciół. Samotność stała się jego jedynym kompanem i powiernikiem.

Samotność jest rozsadnikiem grzechu.

W jego samotni, chłopiec dużo czasu spędził na rozmyślaniu. Myślał o zakazanych rzeczach i zadawał pytanie, czy tego wszystkiego nie zostawić.

Nieczyste myśli są nawozem dla grzechu.

Nieświadomie, chłopiec rozszerzał swój grzech i przemienił się w coś nieludzkiego – w demona karmy.

Zanim ktokolwiek zauważył, wioska opustoszała. Wszyscy uciekli w strachu przed demonem karmy. Poszedł żyć w lesie, jednak wszystkie tamtejsze zwierzęta także zniknęły.

Chodząc, demon karmy zauważył, że rośliny wokół niego wyginały się w dziwne kształty i gniły.

Każdy pokarm, który dotykał zmieniał się w śmiertelną truciznę.

Demon karmy przechadzał się bez celu po umarłym, zdeformowanym lesie.

Wreszcie, zrozumiał, że nie powinien żyć na tym świecie.

Demon karmy opuścił mrok lasu. Jego oczom ukazał się promieniejący widok. Doszedł do głębokiego jeziora otoczonego górami.

Wszedł do niego, myśląc że tak czysta woda oczyści go z grzechu.

Jednakże stała się ona ciemna, mroczna i przemieniała się w truciznę.

Demony karmy nie powinny istnieć na tym świecie.

Zrozumiał to i powoli znikał w głębi jeziora.


Prawdopodobnie, lekcja z tej historii jest prostsza, niż z historii o złym duchu. Oczywiście, nie znaczy to, że zrozumieliśmy prawdziwy jej przekaz. A przynajmniej nie do tamtego dnia, w którym, będąc w nieskończonej rozpaczy i smutku, ujrzeliśmy prawdziwego demona karmy.

Przepraszam, czasami, gdy piszę, zalewają mnie wspomnienia i nie mogę tego kontrolować. Wróćmy do mojego dzieciństwa.

Jak pisałam wcześniej, Kamisu 66 złożone jest z siedmiu wiosek. W centrum znajduje się cała administracja miasta. Na wschód od Rzeki Tone położona jest wioska Chinowa[4]. Na północy, w środku lasu z wieloma dużymi rezydencjami jest Matsukaze[5]. Na wschód od Matsukaze mamy Shirasunę[6]. Z Chinową od południa sąsiaduje Mizuguruma[7]. Z drugiej strony rzeki, na północnym zachodzie jest wioska Miharashi[8]. Na południu znajduje się wypełniona polami ryżowymi wioska Kogane[9]. Najbardziej na zachód jest Kunugibayashi[10]

Ja pochodzę z Mizugurumy. Nazwa ta pewnie potrzebuje objaśnienia. Dużo kanałów z Rzeki Tone przepływa przez Kamisu 66, więc ludzie przemieszczają się tam łodziami. Mimo, że ciągły ruch wody oznacza, że można się w niej wykąpać, to powininno się pomyśleć dwa razy, zanim się jej napije. Pływa w niej sporo czerwonych i białych koi. Dużo jest tutaj młynów wodnych, skąd pochodzi właśnie nazwa wioski. Każda wioska posiada młyny wodne, jednak nasza ma ich o wiele więcej. Tworzą one piękny widok. Przodozgryz, podsiębierne... To tylko jedne z typów młynów, które pamiętam, ale było ich jeszcze więcej. Wiele z nich powstało, by odciążyć nas od zadań typu zbierania ryżu czy mielenia pszenicy.

Wśród nich był typ młynu wodnego, który posiadały tylko niektóre wioski, z metalowymi ostrzami do generowania prądu. Cenna energia była używana do zasilania głośników na dachu ratusza. Używanie elektryczności poza nim była surowo zakazywana przez prawo etyczne.

Każdego dnia, przed zachodem słońca odtwarzana była z głośników ta sama melodia. Nazywała się „Do domu” i była częścią symfonii napisanej bardzo dawno przez kompozytora o dziwnym imieniu – Dvorak. Tekst, którego uczyliśmy się w szkole brzmiał mniej więcej tak:

Słońce zachodzi za dalekimi górami

Gwiazdy zawieszają się na niebie

Dzisiejsza praca już skończona

Lżej mi na sercu

W chłodną, południową bryzę

Chodźcie, zbierzmy się wszyscy

Zbierzmy się wszyscy


Święcące jasno ognisko w ciemności

Teraz słabnie

Sen łatwo przychodzi

Namawiając mnie na zniknięcie

Miło spoglądając na nas

Już, pozwól nam śnić

Pozwól nam śnić[11]


Kiedy ta piosenka rozbrzmiewa w głośnikach, wszystkie dzieci, które są na zewnątrz mają obowiązek wrócić do swoich domów. Właśnie dlatego, zawsze gdy myślę o tej piosence, w mojej głowie pojawia się obraz zachodzącego słońca. Miasto podczas zmierzchu. Długie cienie rzucane przez drzewa na ziemię. Szare niebo odbijane w kałużach. Czerwone ważki. Ale najostrzejszym wspomnieniem jest widok zachodu słońca ze szczytu góry.

Gdy zamykam oczy, do głowy przychodzi mi tylko jedna scena. To było jakoś na przełomie końca lata i początku jesieni, gdy powoli się ochładzało.


- Musimy iść do domu – ktoś powiedział.

Przysłuchując się, mogłam usłyszeć melodię niesioną przez wiatr.

- Uznajmy to za remis – powiedział Satoru i z ukrycia powychodziły dwu- bądź trzy-osobowe grupki dzieci.

Wszyscy, od 8 do 11 roku życia spędzali cały dzień biorąc udział w dużej grze przechwycenia flagi. Ta gra, to taka bardziej rozszerzona wersja bitwy na śnieżki, gdzie są dwie drużyny, które muszą przejąć terytorium przeciwników. Drużyna, która zdobędzie flagę drugiej wygrywa. Tego dnia, nasza drużyna popełniła kardynalny błąd na samym początku i wydawało się, że przegramy.

- To nie fair. Mieliśmy wygraną w kieszeni – Zacisnęła wargi Maria.

Miała jaśniejszą cerę od każdej innej osoby i duże, jasne oczy. Najbardziej zwracającą uwagę rzeczą były jej płomiennorude włosy.

- Pospieszcie się i poddajcie się już.

- Właśnie, jesteśmy o wiele lepsi – wtórował Marii Ryou.

Już w tym wieku, Maria miała zadatki na królową.

- Dlaczego mielibyśmy się poddać? – odpowiedziałam oburzona.

- Bo jesteśmy lepsi – Ryou powtarzał ten sam argument.

- Ale nawet nie zabraliście jeszcze naszej flagi – Spojrzałam na Satoru.

- Remis i tyle – powiedział.

- Satoru, jesteś w tej drużynie, nie? Dlaczego bierzesz ich stronę? – warknęła Maria.

- Nic na to nie poradzę. Zasady mówią, że musimy kończyć o zachodzie słońca.

- Ale słońce jeszcze nie zaszło.

- Nie dziel włosa na czworo, bo jesteśmy na szczycie wzniesienia, okej? – powiedziałam dając upust swojej irytacji.

Nawet jeśli normalnie byłyśmy przyjaciółkami, to w takim momentach Maria mnie wkurzała.

- Ej, serio musimy już iść – rzekła zmartwiona Reiko. – Kiedy słyszymy „Do domu”, musimy wracać.

- Jeśli się poddadzą, możemy iść – powtarzał Ryou po Marii.

- Skończ już. E, sędzio! – Satoru krzyknął poirytowany na Shuna.

Shun stał osobno na szczycie wzniesienia obserwując krajobraz. Jego buldog, Subaru siedział cicho obok niego.

- Co? – odpowiedział po chwili.

- Nie „co”, tylko powiedz, że jest remis.

- Ta, remis – powiedział Shun i wrócił do podziwiania widoku.

- To wracamy do domu – rzekła Reiko i jej grupa zeszła w dół wzniesienia razem, ponieważ mieli tą samą łódź.

- Chwila, nie skończyliśmy jeszcze.

- Ja idę, bo dopadną nas zwodzikoty.

Maria i reszta byli niepocieszeni, ale gra się zakończyła.

- Saki, my też powinniśmy już iść – powiedział Satoru, gdy szłam do Shuna.

- Nie wracasz?

- Ta... – Shun nie odrywał wzroku od hipnotyzującej scenerii.

- Hej, chodźcie już – mówił niecierpliwie Satoru.

- Tam, widzisz? – Shun wskazał palcem.

- Co?

Wskazywał w stronę Kogane, niedaleko granicy między polami ryżowymi a lasem.

- Minoshiro.

Od najmłodszych lat, uczono nas, że nasze oczy są najważniejsze, więc byliśmy obdarzeni dobrym wzrokiem. Teraz też, jakieś sto metrów od nas, na ścieżce ujrzałam biały cień chodzący powoli, mimo, że był w zacieniowanej strefie o zmroku.

- Racja.

- I co? Minoshiro, to nic specjalnego. – Zwykle spokojny głos Satoru był teraz z jakiegoś powodu przepełniony gniewem.

Ale nie ruszyłam się. Nie chciałam się ruszać. Minoshiro poruszał się ślimaczym tempem wzdłuż ścieżki przez łąkę i zniknął w lesie. Śledząc jego ścieżkę moja uwaga przeszła na Shuna. Wtedy nie znałam jeszcze nazwy tego uczucia. Kiedy stałam obok niego patrząc na wioskę w świetle zachodzącego słońca, moja serce było wypełnione słodkim, lecz bolesnym uczuciem.

Możliwe, że to tylko scena, którą spreparował mój mózg. Udramatyzowanie utworzone z kilku podobnych i przyrządzone przyprawą zwaną „sentyment”... Bądź, co bądź, sceny te do dziś znaczą wiele dla mnie. Ostatnie wspomnienie o życiu na świecie bez skazy. Czas, gdy wszystko było na swoim miejscu i nie było wątpliwości odnośnie przyszłości.

Nawet teraz, myślenie o mojej pierwszej miłości rozgrzewa mnie, niczym zachodzące słońce. Mimo, że wkrótce wszystko zostanie połknięte przez bezdenną otchłań i pustkę.



  1. sznur jest nazywany „shimenawa”, a wstęgi „shide”
  2. cantus – inkantacja, zaklęcie
  3. w oryginale, użyte kanji, to „karma”, jednak, podobnie, jak angielski tłumacz myślę, że chodzi o negatywny „grzech”
  4. z jap. „pierścień siana
  5. z jap. „wiatr sosny
  6. z jap. „biały piasek”
  7. z jap. „koło wodne”
  8. z jap. „widok”
  9. z jap. „złoto”
  10. z jap. „dębowy las”.
  11. nazwa oryginalnego utworu: Sissel – Going Home. Tekst różni się od oryginalnego, jednak nie wiem, czy jest to spowodowane lukami w pamięci Saki, czy tym, że japoński tekst po prostu tak się różni.


Wróć na Strona główna Następne Rozdział 2