ShinSekai Yori PL:Część I Rozdział 2

From Baka-Tsuki
Jump to navigation Jump to search

Część I: Sezon Nowych Liści[edit]

Rozdział 2[edit]

Opowiem teraz trochę więcej o moim dzieciństwie. W Kamisu 66 obowiązek chodzenia do szkoły mają dzieci w wieku 6 lat. Ja uczęszczałam do Szkoły Harmonii. Są jeszcze dwie podobne szkoły: Szkoła Przyjaźni i Szkoła Moralności. Wtedy, populacja liczyła nieco ponad 3 tysiące. Po przebadaniu systemu edukacji ze starożytności, zrozumiałam że 3 szkoły dla tak małej liczby ludności były dobrym rozwiązaniem. Pokazywało to, że prawdziwej natury społeczeństwa, w którym się urodziłam nie dało się poznać jedynie wzrokiem. Z innych statystyk wywnioskować było można, że z jakiegoś powodu ponad połowa dorosłych chciała mieć zawód związany z nauczaniem.

Nie sprzyjało to gospodarce. Jednak, dla społeczeństwa opartego na wzajemnej współpracy, pieniądze nie grały dużej roli. Naturalnie, badania człowieka są ukierunkowane w strefy, które są w danym momencie najbardziej potrzebne.

Do Szkoły Harmonii miałam jakieś 20 minut drogi piechotą. Łodzią byłoby szybciej, ale wiosła były za ciężkie i za duże dla dzieci.

Szkoła była nieco oddalona od centrum wioski na południowym krańcu Chinowy. To jednopiętrowy budynek zrobiony z ciemnego, błyszczącego drewna w kształcie litery A. Wejście wyznacza poprzeczka „A”. Gdy wchodzisz, pierwszą rzeczą, którą widzisz jest zawieszone na ścianie wyrażenie „Kochaj Harmonię”. Jest to pierwszy artykuł Konstytucji Siedemnastu Artykułów napisanej przez mędrca ze starożytnych czasów, nazywanego Księciem Shoutoku. Oznacza to opieranie wszystkiego na harmonii. Stąd pochodzi nazwa naszej szkoły. Nie wiem, jakie frazy wiszą na ścianach w Szkole Przyjaźni i Moralności.

Na bokach od wejścia znajdują się klasy i pokoje nauczycielskie. Więcej klas jest umieszczonych na prawym ramieniu „A”. Mimo, że liczba osób w szkole, łącznie z personelem nie wynosiła więcej, niż 150, to mieliśmy ponad 20 klas. Skrzydło administracyjne mieściło się po lewej. Uczniowie nie mieli tam wstępu.

Na wprost budynku szkoły były boiska, place zabaw i inne tego typu rzeczy. Było też ogrodzenie dla zwierząt, którymi się zajmowaliśmy, takich jak: kury, kaczki, króliki, chomiki i pare innych. Uczniowie mieli przydzielone dyżury.

Na rogu stała biała, drewniana klatka meteorologiczna. Wtedy nikt nie wiedział do czego to służyło. W ciągu 6 lat pobytu w szkole nigdy jej nie użyliśmy.

Dziedziniec otoczony trzema szkolnymi budynkami był wielką zagadką. Uczniowie mieli ścisły zakaz wchodzenia tam. Nie mieliśmy poza tym żadnej okazji ku temu. Pomijając skrzydło administracyjne, nie było żadnych okien na ten dziedziniec. Jedyną szansę, by coś podejrzeć mieliśmy wyłącznie, gdy drzwi były otwarte.

- Więc, jak sądzisz? Co jest na dziedzińcu? – zapytał Satoru ze straszliwym uśmieszkiem. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech.

- Chwila. Ty też nie wiesz, co tam jest, prawda? – Nie podobało mi się to, jak tworzył takie napięcie.

- Cóż, nie osobiście, ale jest ktoś, kto wie – rzekł Satoru z poirytowaniem, ponieważ ktoś mu przerwał.

- Kto?

- Ktoś, kogo nie znacie.

- Nie uczeń?

- Absolwent.

- No, i co jeszcze? – dałam wyraz swojej niewierze.

- To nie jest ważne. Po prostu powiedz nam, co widział ten ktoś – powiedziała Maria. Wszyscy przytaknęli.

- Dobrze. Niedowiarkowie nie muszą słuchać... – Satoru sugestywnie na mnie spojrzał. Udawałam, że nie widzę. Lepiej byłoby chyba sobie pójść, ale chciałam posłuchać jego historii. – Gdy uczniowie są w szkole, nauczyciele nigdy nie otwierają drzwi prowadzących do dziedzińca, prawda? Wiecie, tych na przeciwko zielonego budynku administracyjnego. Jednak, wtedy zapomnieli się i otworzyli je nie sprawdzając, czy kogoś nie ma w pobliżu.

- Mówiłeś już nam o tym – naciskał Ken.

- A w środku było... niesamowicie dużo grobów! – Z pewnością przesadzał, ale wszyscy byli zamurowani.

- Łał...

- Kłamca.

- Szaleństwo... – Maria zakryła swoje uszy.

- Więc kogo niby były te nagrobki? – zapytałam uznając to za niedorzeczne.

- Hę? – Satoru podobał się efekt, jaki uzyskał po opowiedzeniu tej historii i nie był przygotowany na to pytanie.

- Skoro jest ich tak dużo, to do kogo należą?

- Bo ja wiem... W każdym razie było ich mnóstwo.

- Po co mieliby stawiać groby na szkolnym dziedzińcu?

- Jak mówiłem, tylko tyle wiem. – Dla Satoru było wygodne utrzymywanie, że usłyszał tę historię od kogoś. Nie musiał znać odpowiedzi na wszystkie pytania.

- Może to groby uczniów? – zasugerował Ken. Wszyscy zamarli.

- Uczniów? Kiedy? Czemu aż tyle? – pytała Maria niskim głosem.

- Nie jestem pewny, ale słyszałem, że niektórzy nie zdają i znikają...

Mimo, że uczniowie trzech szkół w naszym mieście rozpoczynali naukę w tym samym terminie, to z powodów, które podam później, kończyli ją w innym czasie. W tamtym momencie słowa Kena poruszyły temat tabu i nikt nie wiedział, co powiedzieć.

Wtedy, Shun który siedział osobno i czytał książkę zerknął na nas. Dzięki światłu dochodzącemu z okna, zauważyłam, że miał naprawdę długie rzęsy.

- Nie ma żadnych grobów. – Wszyscy odetchnęliśmy, ale nasunęło się nam jedno pytanie.

- Co masz na myśli mówiąc, że nie ma ich tam? Skąd wiesz? – zapytałam za wszystkich. Na co Shun nonszalancko odrzekł:

- Nie było żadnych, jak patrzyłem.

- Co?

- Shun, widziałeś to?

- Serio?

- Żartujesz, prawda? – Zalaliśmy go pytaniami. Satoru wydawał się rozczarowany, że została mu odebrana uwaga.

- Chyba nigdy o tym nie wspominałem. W zeszłym roku, raz nie zbierali pracy domowej. Miałem zebrać opisy obserwacji doświadczeń i przynieść je nauczycielowi, więc poszedłem do skrzydła administracyjnego. – Czekaliśmy na dalszą część jego opowieści z zapartym tchem. Shun jednak, nie spieszył się i wkładał zakładkę do swojej książki. – Jedno z pomieszczeń pełne książek ma widok z okien na dziedziniec. Było tam parę dziwnych rzeczy, ale z pewnością nie nagrobki.

Na tym chciał chyba zakończyć swoją historię, ale miałam setki pytań, które chciałam zadać, więc wzięłam głęboki oddech.

- Nie rozśmieszaj mnie – wyrzucił z siebie niepewnym głosem Satoru. Nigdy wcześniej nie słyszałam takiego tonu u niego. – Jakie „dziwne rzeczy”? Wyjaśnij to!

Pomyślałam, że to nieco aroganckie jak na kogoś, kto sam nie chciał nic rozwinąć, ale byłam ciekawa odpowiedzi Shuna, więc się nie wtrącałam.

- Hmm... Jak by to ująć... Na końcu dziedzińca w linii stało... może pięć... czegoś w stylu sześciennych magazynów. W każdym były duże drewniane drzwi.

Mimo, że niczego nam to nie rozjaśniło, to miałam dziwne uczucie, że to prawda. Satoru wydał dźwięk poirytowania, nie miał więcej pytań.

- Więc jeszcze raz. To, co takiego widział ten absolwent, Satoru? – naciskałam. Zrozumiał, że sytuacja obróciła się przeciwko niemu i wahał się, co odpowiedzieć.

- Jak już mówiłem, usłyszałem to od kogoś, więc nie wiem. Może przywidziało mu się, a może rzeczywiście wtedy były tam groby.

W takim wypadku pewnie musieliby je wykopać.

- To czemu zniknęły?

- Nie mam pojęcia, ale wiesz co? Ten gość widział coś bardziej przerażającego, niż nagrobki – Satoru znalazł okazję do zmiany tematu.

- Co widział? – Maria, co niedziwne, połknęła haczyk.

- Nie pytaj tak od razu. Satoru jeszcze nie wymyślił niczego strasznego, daj mu chwilę – drwiłam, ale Satoru był poważny.

- Nie kłamię. Ta osoba naprawdę coś widziała. To nie było na samym dziedzińcu, ale...

- Tak, tak...

- To co w końcu widział? – Ken nie mógł dłużej wytrzymać.

Myślałam, że Satoru uśmiechnie się, jak gdyby sprzedawał jakieś cenne informacje, ale jego twarz pozostała bez wyrazu.

- Niewyobrażalnie duży cień kota.

Cisza. Wtedy uznałam zdolności mówcze Satoru. Gdyby kiedykolwiek była praca na opowiadanie strasznych historii, to on byłby pierwszy na takie stanowsko. Oczywiście, nie sądzę, by istniało społeczeństwo z taką durną pracą.

- Czy to zwodzikot? – Gdy Maria zadała pytanie, które każdemu chodziło po głowie, wszyscy zaczęliśmy dywagować.

- W szkole podstawowej jest dużo zwodzikotów.

- Ciekawe, po co...

- Czy to nie oczywiste? Ich celem są dzieci!

- Często wychodzą w nocy podczas jesieni.

- Czasami pokazują się w domach, ale tylko około północy...

Wszyscy baliśmy się i obawialiśmy ciemności. Mieliśmy obsesję odnośnie strasznych historii o złych duchach z gór i rzek, ale z ich wszystkich, te o zwodzikotach przysparzały nam największych dreszczy. Mimo, że opowieści krążące wśród dzieci były zmieniane, to wszyscy byli pewni, że zwodzikoty były rozmiarów dorosłego. Mają twarz kota, jednak ich kończyny są nienormalnie długie, a same przemykają między dziećmi, niczym cień. Gdy znajdzie się w opustoszałym miejscu, z daleka zgarnie dziecko. Dziecko drętwieje, niczym w hiponozie. Wtedy zwodzikot otwiera paszczę na kąt 180 stopni i odgryza dziecku głowę. W taki sposób obędzie się bez rozlewu krwi, a ciało dziecka nie zostanie znalezione.

- I co? Gdzie widział zwodzikota?

- Nie wiem, czy to był zwodzikot. Widział jedynie cień – odparł pewnie Satoru. Jego poprzednie zakłopotanie zniknęło. – Ale miejsce, w którym go widział było blisko dziedzińca.

- Ale gdzie? Nie da się wejść czy wyjść z dziedzińca z zewnątrz.

- Nie na zewnątrz.

- Hę? – wątpiłam w słowa Satoru, ale czułam dreszcze na plecach.

- Na końcu hali w skrzydle administracyjnym. Cień zniknął przed drzwiami do dziedzińca...

Nikt nie mógł nic powiedzieć. Mimo, że nie chcę tego przyznawać, to Satoru otrzymał pożądany rezultat. Jednak to nie było nic ponad jakieś zmyślone przez dzieci historyjki. Wtedy, nadal w to wierzyłam.

Patrząc wstecz, moje dni w Szkole Harmonii były całkiem sielankowe. Mimo, że spotykaliśmy się jedynie z naszymi przyjaciółmi, to było zabawnie każdego dnia.

Począwszy od rana mieliśmy matematykę, japoński, wiedzę o społeczeństwie, przyrodę i inne nudne lekcje, ale nauczyciele wszystkich bacznie obserwowali i pilnowali, by każdy rozumiał materiał, żeby nikt nie został w tyle. Mieliśmy za to bardzo dużo sprawdzianów – jeden na trzy dni, jak dobrze pamiętam. Jednak większość z nich nie była powiązana z tym, czego się uczyliśmy. To były krótkie eseje w stylu „Jestem smutna, bo...”, więc nie były zbytnio stresujące.

Gorsze były referaty. Rysowanie i lepienie z gliny było fajne, natomiast codzienne eseje irytowały. Najpewniej jednak przez to teraz tak łatwo przychodzi mi pisanie tej historii.

Po nudnych zajęciach, spędzaliśmy popołudnia bawiąc się. Mieliśmy poza tym dwa wolne dni w weekendy, więc dużo czasu spędzaliśmy robiąc żywnie, co nam się tylko podobało. Po dołączeniu do Szkoły Harmonii zwiedzałam kanały wodne patrząc się na wszystkie strzechy budynkow dochodząc aż do wioski Kogane. Jesienią cała wioska była pokryta złotymi polami zboża, skąd pewnie pochodzi nazwa. Wiosną i latem jest tu o wiele ciekawiej. Patrząc na pola ryżowe można wtedy dojrzeć nartniki skaczące po tafli wody a pod wodą karpie i gambuzje. Na dnie natomiast da się zaobserwować przekopnice grzebiące w mule, by coś dla siebie znaleźć. W kanałach i zbiornikach dostarczających wodę do farm były belostomatidae, płoszczyce, ranatry, pływaki i inne insekty czy ryby. Starsze dzieci pokazywały nam, jak użyć bawełny i suszonych kalmarów do zrobienia przynęty na raka. Na koniec dnia złapaliśmy ich całe wiadro.

W Kogane było też dużo ptaków. Wiosną wszędzie było widać skowronki krążące na niebie a latem, przed sadzeniem ryżu ibisy polowały na karpie. Zimą, ibisy budowały gniazda na pobliskich drzewach. Młode ibisy opuszczały gniazda w najbliższą jesień a ich płaczu nie możnaby zaliczyć do najpiękniejszych. Natomiast widok lecących różowych ibisów był majestatyczny. Z innych ptaków, które można tu było zaobserwować trzeba wymienić kanie czarne, bilbile, bogatki, orientalne turkawki, papużki rozdymki, trzyskrzydlne kruki i inne...

I (mimo, że to nie ptak) możemy okazjonalnie zobaczyć minoshiro. Chyba gubią się czasami szukając sadzonek dla małych zwierząt i wychodziły z lasu błąkać się po ścieżkach blisko pól ryżowych. Minoshiro nie tylko działają dobrze na gleby, ale też jedzą irytujące insekty, więc są szanowane i postrzegane jako dobre omeny w środowisku rolniczym. Z reguły mają metr wysokości, ale te większe sięgają nawet dwóch metrów z licznymi falującymi czujkami. Z uwagi na ich dostojny sposób poruszania się, nie wątpi się w ich boskie pochodzenie.

Inne czczone zwierzęta, to szczurowęże bielaki i ciemnopasiaste węże (nazywane też kruczymi wężami). Na oba poluje minoshiro. Jak wierzący godzili swoje historie z rzeczywistością to tajemnica.

Gdy uczniowie zdają do wyższych klas, idą na wycieczkę krajoznawczą zaczynając od najbardziej wysuniętego na zachód punktu w Kunugibayashi i kierują się na południe, do Shirasuny, zahaczając o białą plażę Hasaki i górę Rzeki Tone, gdzie cały rok kwitną kwiaty. Wzdłuż nabrzeża można było dostrzeć łyżkowate zimorodki i czaple. Czasami przelatywały też czerwone żurawie. Fajnie było też wyszukiwać gniazd trzcinniczków wśród trzciny na brzegach rzeki i gniazd sianostrzechaczy na szczytach gór w otwartych polach srebrnej trawy. Gniazda sianostrzechaczy były bardzo popularne wśród dowcipnych dzieci z powodu fałszywych jaj tychże zwierząt.

Ale nieważne, ile zwierząt widzieliśmy, to jako że byliśmy wewnątrz Świętej Bariery, to nie prawdziwa natura. To był bardziej miniaturowy ogród. Ogólnie, w przeszłości, zwierzęta które mieliśmy w zoo były prawdopodobnie tymi samymi z zewnątrz. Słonie, lwy, żyrafy, które tam widzieliśmy były w rzeczywistości fałszysłoniami, klonolwami i zwodziżyrafami – mutacjami stworzonymi przez nasz cantus. Gdyby jakoś uciekły, to nie mogłyby zrobić krzywdy ludziom.

Środowisko wewnątrz bariery jest całkowicie przerobione, by było bezpieczne dla ludzi. Fakt ten później stał się oczywisty, ale wcześniej nigdy nie zastanawiałam się, czemu mogliśmy bez ukąszenia czy ukucia chodzić sobie wszędzie, gdzie nam się podobało. W środku nie było ani jednego jadowitego węża, ani jednego grzechotnika. Nasze jedyne węże były nieszkodliwe, na przykład szczurowęże, Dinodon orientale, zaskrońce japońskie, japońskie szczurowęże leśne.

W dodatku, różnorakie cyprysy rosnące w lesie wytwarzały cuchnącą substancje, która zabijały pleśń, kleszcze, czerwone robaki, zarazki i inne różne szkodliwe organizmy.

Jak już mowa o dzieciństwie, to warto wspomnieć o okolicznościowych wydarzeniach i rytuałach, które mieliśmy. Przekazywane z pokolenia na pokolenie, te sezonowe imprezy tworzyły pewną rutynę w naszym życiu.

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy z wiosny to odpędzanie złych dusz, festyn o dobre plony i festyn na odganianie infekcji. Latem jest festiwal lata (festiwal potworów), festiwal ognia i święto latarni. Na jesień jest festiwal pierwszego sierpnia i ceremonia ofiarowania nowozebranego ryżu bogom. Natomiast z okresu zimowego przypominam sobie festiwal śniegu, uroczystość nowego roku i Sagichou.

Jednak najbardziej w pamięci zapadło mi odpędzanie złych dusz. Niby można też go było nazwać festiwalem Pogoni Demonów, ale czy to prawda... Nieważne. To jeden z naszych najstarszych festiwali, mający ponad dwieście lat historii.

Ranem, jako dzieci zbieraliśmy się na placu. Zakładaliśmy „maski czystości” zrobione z wilgotnej gliny, posypane sproszkowaną kredą i braliśmy udział w ceremonii, jako „shinshi”. Jak byłam mała, to bałam się tej ceremonii z powodu dwóch pewnych mask, które były szczególnie przerażające.

Były to maski reprezentujące złe duchy i demony karmy. Twarz złego ducha miała złowrogi uśmieszek. Gdy odtajniono informacje odnośnie ceremonii, próbowałam znaleźć coś o jej historii, ale była ona niejasna. To co znalazłam przypominało jedną z trzech starożytnych mask Noh – „Jiya”[1]. Było to coś w rodzaju przedstawienia ostatniej fazy przemiany człowieka w demona: Normalność -> Zazdrość -> Wąż.

Z drugiej strony, twarz demona karmy była synonimem strachu i udręki. Jej rysy były zakrzywione i pogmatwane – czasami nie przypominała nawet tej ludzkiej.

Rytuał, który był głównym punktem programu odbywał się mniej więcej w taki sposób: na polu z zapalonymi koszami został rozsypywany biały piasek na zachodniej i wschodniej stronie, podczas gdy dwudziestu, bądź też trzydziestu shinshi maszerowało wokół płomieni rytmicznie zaklinając: „Demony, przepadnijcie. Demony, przepadnijcie.”

Wtem przychodził egzorcysta ubrany w tradycyjny kostium niosąc wielką włócznię rękach. Wszystkim jednak najbardziej rzucała się w oczy złota, czterooka maska. Egzorcysta dołączał do shinshi w zaklinaniu i chodzeniu wokół płomieni, a sam rozrzucał ziarna we wszystkie strony, by odpędzić klęski żywiołowe i pech. Rzucał też w ludzi, a ci chętnie je łapali.

Stąd zaczyna się przerażająca część. Egzorcysta odwraca się do shinshi bez ostrzeżenia i rzuca w nich całą resztą swoich ziaren. Wykrzykuje przy tym „Nieczystość jest wśród nas!” a shinshi za nim powtarzają. Na znak dwóch shinshi zdejmuje swoje maski czystości ukazując swoje oblicze jako zły duch i demon karmy.

Będąc shinshi ta scena wystarczyła, by zabrakło mi tchu. Raz, shinshi tuż obok mnie nagle przemienił się w złego ducha, a reszta shinshi porozrzucała się, niczym karaluchy w popłochu, przekonane że widziały prawdziwe demony.

„Precz nieczystości!” krzyczał egzorcysta wbijając swoją włócznię w dwa demony. Demony starały się opierać, lecz gdy wszyscy zaczynali krzyczeć, uciekały i rytuał się kończył.

Do teraz pamiętam widok twarzy Satoru, gdy zdjął maskę. Przeszły mnie dreszcze.

- Jesteś blady jak duch – powiedziałam i bezbarwne usta Satoru zadrżały.

- I co? Ty też.

To, co widzieliśmy nawzajem w swoich oczach, to były nasze ukryte lęki. Satoru otworzył szeroko oczy i i rzucił spojrzeniem za moje plecy. Odwróciłam się i ujrzałam egzorcystę wracającego na pole i zdejmującego maskę.

Powszechnie egzorcysta jest uznawany za posiadacza najmocniejszego cantusu z nas wszystkich. I odkąd pamiętam, to Shisei Kaburagi ani razu nie pozwolił, by ktoś zabrał mu ten tytuł.

Shisei Kaburagi zauważył, że się na niego patrzeliśmy i się lekko uśmiechnął. To było dziwne widząc, że pod maską egzorcysty miał jeszcze jedną, pokrywającą górną część twarzy. Plotki głosiły, że nikt nie widział jego prawdziwego oblicza. Jego nos i usta wydawały się normalne, ale ciemne okulary skrywające jego oczy nadawały mu pewnej złowrogiej, niepokojącej aury.

- To było straszne? – zapytał się niskim, donośnym głosem. Zdziwiony Satoru przytaknął. Oczy Shiseia Kaburagiego kierowały się w moją stronę i dłuższą chwilę dziwnie się we mnie wpatrywały.

- Wydajesz się być ciekawa świata, czyż nie?

Zesztywniałam, niewiedząc co powiedzieć.

- Będziesz miała szczęście, a może pecha...? – odchodząc Shisei Kaburagi zachichotał.

Przez chwilę jeszcze tam staliśmy jak dwa pale. W końcu Satoru westchnął i rzekł:

- Ten gość pewnie jakby się skupił, to mógłby przeciąć Ziemię na pół...

Mimo, że nie wierzyłem w te brednie Satoru, to te słowa zostały w mojej głowie przez długi czas.

Szczęśliwe czasy nigdy nie trwają długo. Moje dzieciństwo nie było tu wyjątkiem, ale ironią jest tutaj to, że wtedy dla mnie to szczęście trwało zbyt długo.

Jak już mówiłam, każdy zdawał Szkołę Harmonii w różnych terminach. Z naszej klasy pierwszy zdał Shun, chłopak z najlepszymi stopniami. Mądrością i dojrzałością dorównywał dorosłym. Nagle pewnego dnia zniknął z naszej klasy. Nasz wychowawca, Sanada, dumnie ogłosił jego promocję reszcie klasy.

Wtedy moim jedynym życzeniem było szybkie zdanie, żebym była w tej samej szkole, co Shun. Jednak moi rówieśnicy, jeden po drugim przechodzili wyżej, nie mogłam się doczekać mojej tury. Gdy Maria zdała, znowu zostałam sama. Nieważne, jak starałam się to wytłumaczyć, nikt nie mógł zrozumieć, co wtedy czułam.

Gdy kwiaty wiśni zaczynały więdnąć, w klasie zostało już tylko 5 uczniów z pierwotnej liczby 25. Wśród nich byłam ja i Satoru. Wtedy nawet zwykle hałaśliwy Satoru zdawał się przybity. Każdego ranka, gdy upewnialiśmy się, że nikt nie zdał, mogliśmy odetchnąć z ulgą i kontynuować nasz dzień. Jeśli by to było możliwe, to chcieliśmy zdać razem, a jak nie, to potajemnie pragnęliśmy być pierwsi.

Moje skromne życzenie zostało całkowicie zniszczone. Zaczął się maj, a Satoru, który był moją ostatnią nadzieją w końcu zdał. Kolejna dwójka wkrótce też zdała. Zostało nas tylko dwoje. Może to się wydawać dziwne, ale nie mogę sobie przypomnieć imienia tamtej osoby. Mimo, że może ta osoba była najwolniejsza w klasie i jakaś taka nijaka, to wątpie bym dlatego nie pamiętała. Myślę, że podświadomie usunęłam wspomnienia o nim/niej.

Tamtego czasu, każdego dnia po szkole zamykałam się w pokoju i z nikim nie rozmawiałam. Nawet moi rodzice byli zmartwieni moim zachowaniem.

- Nie musisz się niecierpliwić, Saki – powiedziała pewnego wieczora mama głaszcząc moją głowę. - Nieważne, jak wcześnie zdasz. Wiem, że czujesz się samotna, bo zostałaś sama, ale niedługo dołączysz do reszty.

- Wcale nie jestem...samotna czy coś – odpowiedziałam rzucając się na łóżko twarzą w dół.

- Wiesz, zdać wcześnie to nic specjalnego. Nie ma to nic wspólnego z siłą czy jakością twojego cantusa. Mówiłam ci? Ja i twój tata też nie zdaliśmy wcześnie.

- Ale nie byliście ostatni, prawda?

- No nie, ale...

- Nie chcę być wyrzutkiem.

- Nie mów tak! – odrzekła surowym tonem. – Kto ci tak powiedział?

Zatopiłam twarz w poduszce i milczałam.

- Bogowie zdecydują kiedy zdasz, więc tobie zostaje tylko czekać. W chwilę nadgonisz całą resztę.

- A co jeśli...

- Hmm?

- Co jeśli nie będę mogła zdać?

Przez ułamek sekundy mamę zatkało, ale po chwili uśmiechnęła się i powiedziała:

- O to się martwiłaś, skarbeczku? Będzie dobrze. Na pewno zdasz, to tylko kwestia czasu.

- Ale są tacy, co nie mogą, prawda?

- Tak, ale zdarza się tak raz na milion.

Usiadłam, nasze oczy się spotkały. Z jakiegoś powodu moja mama wydawała się nieco wstrząśnięta.

- To prawda, że jak się nie zda, to przychodzi zwodzikot?

- Nie bądź niemądra. Zwodzikoty nie istnieją. Niedługo będziesz dorosła, ludzie się będą z ciebie śmiali, jak będziesz takie rzeczy mówiła.

- Ale widziałam jednego.

W tym momencie w oku mamy ujrzałam czysty strach.

- O czym ty mówisz? Musiało ci się wydawać.

- Widziałam go – powtórzyłam, by to potwierdzić i zobaczyć jeszcze raz reakcję mamy. Nie kłamałam. Naprawdę czułam, że go widziałam. Ale to zdarzyło się tak szybko, że myślałam, że to moja wyobraźnia. – To było zanim wróciłam wczoraj do domu, przed zachodem słońca. Byłam na rozdrożu i zauważyłam jak coś, co wyglądało jak zwodzikot je przemierzało. Po chwili jednak nagle zniknął.

Mama westchnęła.

- Znasz powiedzenie „widzieć duchy w srebrnej trawie”? Jak będziesz myśleć o strasznych rzeczach, to wszystko co ujrzysz będzie dla ciebie straszne. Widziałaś pewnie kota albo łasicę. Trudno wszystko wyraźnie dojrzeć, gdy robi się ciemno. – Mama znowu zachowywała się jak zwykle. Powiedziała dobranoc, zgasiła światła a ja usnęłam.

Ale gdy otworzyłam oczy w środku nocy, całe poczucie pokoju i bezpieczeństwa zniknęło. Moje serce dudniło jak bęben, dłonie i stopy były zimne jak lód, a całe moje ciało było pokryte potem. Bardzo nieprzyjemnym potem.

Coś złowieszczego chodziło nad sufitem. Ledwo to słyszałam, ale brzmiało jak panele rysowane ostrymi szponami. Czy to był zwodzikot? Nie mogłam się ruszyć, jakby ktoś rzucił na mnie klątwę. Chwilę się ruszałam, by odzyskać nad sobą kontrolę i powoli się uwolniłam z zaklęcia. Ześlizgnęłam się z łóżka i po cichu uchyliłam drzwi. Światło księżyca przebijało się do korytarza przez okna. Mimo, że była już wiosna, panele pod moimi stopami były chłodne.

Jeszcze tylko trochę, już prawie. Sypialnia rodziców była zaraz za rogiem. Odetchnęłam z ulgą widząc promienie światła uchodzące spod drzwi. Słyszałam jak rozmawiają. Głos mojej mamy był przepełniony powagą. Takiego jeszcze wtedy nie miałam okazji usłyszeć. Zatrzymałam rękę w powietrzu.

- Martwię się. Jak tak dalej pójdzie...

- Jak będziesz się zamartwiać to tylko będzie się odbijało na Saki – powiedział tata przygnębionym głosem.

- Ale... Rada Edukacji już się przenosi?

- Nie wiem.

- Ciężko wywrzeć na nich jakąś presję z biblioteki. Ale ty masz wysokie przywileje, więc nie dałbyś rady coś z tym zrobić?

- Rada jest niezależna. Nie powinienem nawet czegoś takiego sprawdzać z mojego biura, nie mówiąc już o tym, że jestem ojcem Saki.

- Nie chcę stracić kolejnego dziecka!

- Ciszej.

- Ale mówiła, że widziała tego przeklętego kota!

- Pewnie zdawało jej się.

- A co jak nie? Co zrobimy?

Cofnęłam się. Chociaż temat ich rozmowy był czymś niezrozumiałym dla mnie, to doskonale wiedziałam, że usłyszałam coś czego nie powinnam była usłyszeć.

Najciszej jak tylko mogłam wróciłam do mojego pokoju. Była tam niebieska pawica[2] rozmiarów mojej ręki siedząca na oknie. Wyglądało to jak zły omen z zaświatów zwiastujący chorobę. Nie było mi zimno, a jednak moje ciało nie przestawało się trząść.

Co robić? Pierwszy raz w moim życiu czułam się taka bezradna i samotna, bez nikogo. Co się ze mną dzieje? Z sufitu dobiegało nieprzyjemne skrzypienie. Coś się zbliżało...

Wyczuwałam, że zbliża się coś dużego, jak mój strach. Coraz bliżej i bliżej... O, i już tu jest. Ćma odleciała i zniknęła w ciemności. Nagle, rama okna zaczęła się trząść i łomotać, pomimo braku wiatru. Trzęsło coraz mocniej, jakby ktoś z zewnątrz próbował to okno wyrwać. Drzwi same się otworzyły i trzasnęły.

Dyszałam. Ciężko było oddychać. Próbowałam wziąść głęboki oddech, ale nie mogłam. Coraz bliżej. Bliżej i bliżej...

Nagle, wszystko w pokoju zaczęło walić. Krzesło i stół zaczęły się rzucać jak dziki koń. Długopisy i ołówki latały po całym pokoju i wbijały się w drzwi. Łóżko powoli unosiło się ku sufitowi. Zawrzeszczałam.

Z korytarza słychać było pośpieszne kroki. Moi rodzice mnie wołali. Otworzyli drzwi i wbili się do pokoju.

- Saki, już wszystko dobrze! – Mama zaczęła mnie mocno tulić.

- Co to było? – krzyknełam.

- Już dobrze, nie martw się. To Dusza Błogosławieństwa! W końcu do ciebie przyszła.

- To?

Niewidzialny potwór rozwalający mi pokój uspokoił się, gdy rodzice przyszli.

- To znaczy, że jesteś już dorosła, Saki – powiedział tata, a na jego twarzy zagościł uśmiech ulgi.

- Czyli ja...

- Ukończyłaś dzisiaj Szkołę Harmonii. Jutro idziesz do Akademii Mędrca.

Książka, która powolnie unosiła się w powietrzu upadła na ziemię. Moje łóżko się pochyliło i głośno wylądowało, jakby z czegoś spadło.

Moja mama ściskała mnie bardzo mocno.

- Dzięki bogu! Nie trzeba się już niczym martwić!

Ciepłe łzy spływały mi po karku. Spadł mi kamień z serca. Zamknęłam oczy. Jednak, w mojej głowie nadal wybrzmiewał krzyk mamy:


- Nie chcę stracić kolejnego dziecka!


  1. przypis: Wąż
  2. gatunek ćmy


Poprzednie Rozdział 1 Wróć na Strona główna Następne Rozdział 3